2013-05-16, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Tak, tak, pomyślą w taki sposób o zabytkach, a przynajmniej jednym. Mam na myśli willę Hansa Herrmana Pauckscha, jeden z najpiękniejszych budynków w mieście. Jeszcze.
Dobiega końca historia Grodzkiego Domu Kultury, instytucji, która nie spodobała się nowym urzędnikom od kultury w mieście, a być może wręcz komu innemu. No nic to. Miotła zamiotła, nie wiadomo, co z sekcjami, pracowniami i dorobkiem, ale kogo to obchodzi? W świśnięciu czasu i tak wszystko gdzieś się zawieruszy, zniknie.
Zostanie tylko wiadomy ślad po instytucji, czyli śliczna eklektyczna willa przy ul. Wał Okrężny, którą dla rodziny i siebie wybudował w uroczym odludziu, ale jednak w centrum miasta, wielki landsberski przemysłowiec, światły fabrykant Hans Herrmann Paucksch, który w równym stopniu dbał o dobro i pomyślność swoich ludzi, pracowników jego fabryk – kasy zapomogowe, lekarz; dobro i pomyślność jego miasta – fontanna na Starym Rynku; jak i dobro i pomyślność swojej rodziny – willa.
Potem przyszła II wojna, zmieniły się warunki brzegowe, willa poszła pod zarząd państwa, czyli de facto nikogo. Teraz diabli i jedynie chyba dżin z lampy Alladyna wiedza, co się stanie z tym unikatowym zabytkiem, świadectwem wielkości i klasy tego miasta do II wojny.
A skąd to wiem? Ano stąd, że się wreszcie, po kilku tygodniach doczekałam się oficjalnego stanowiska magistratu w tej sprawie. Otóż wiceprezydent Ewa Piekarz oznajmiła, że na razie nikt nie myśli, co dalej z budynkiem i nie ma takiej potrzeby, aby to robić. Budowla bowiem jest wykorzystywana i to wystarczy. Znaczy magistrat zastanowi się, co dalej z budynkiem z indywidualnym wpisem do rejestru zabytków po tym, jak wyprowadzi z niego Grodzki Dom Kultury, a co ma się dokonać do końca czerwca?
Wtedy zapadną decyzje – sprzedajemy, dzierżawimy, dozorujemy, wykorzystujemy?
Nie uwierzyłam w to, co przeczytałam. Nie wierzę, że w dzisiejszych czasach ktoś z taką dezynwolturą może traktować zabytki i to takiej klasy, w mieście tak rozpaczliwie ubogim i bez charakteru, bez pomysłu na siebie.
I co, i przybędzie nam kolejne piękne architektoniczne cacko, które za przyzwoleniem władz i jednocześnie właścicieli zacznie popadać w ruinę. Daleko szukać nie trzeba, wystarczy przypomnieć willę Jaehnego, czyli byłe policyjne dołki przy ul. Kosynierów Gdyńskich. Urzędnicy mają spokój sumienia i duszy – budynek dozorowany jest? – jest. Zabito okna w przyziemiu? – zabito. Chcemy budynek sprzedać? – chcemy. Nie ma kupców? – ano nie ma. Co robić? A tu cisza i wzruszanie ramionami. A w duchu myślenie – a niech szlag jasny szybko tę budę trafi, będzie spokój.
Niedaleko szukać, wystarczy zajrzeć za zachodnią granicę. Tam nie do pomyślenia jest takie traktowanie spuścizny narodowej czy kulturowej. No fakt, przecież w myśleniu jeszcze wielu mieszkańców miasta na siedmiu wzgórzach to, co po Niemcach, to obce i ratować nie trzeba. A niech się dokona ostatecznie dziejowa sprawiedliwość. Obrzydliwe, zaściankowe myślenie wystawia nam wszystkim fatalne świadectwo.
Szkoda tego wszystkiego, szkoda tkanki kulturowej, która zanika, o tkance intelektualnej nie wspomnę. Mam tylko nadzieję, że ktoś kiedyś wystawi odpowiedni rachunek tym wszystkim, którzy doprowadzili do spsienia tego miasta i obrócenia wniwecz tego co cenne. A jak się tak dokładniej przyjrzeć, to przede wszystkim winni są temu urzędnicy i to nawet ci na najwyższych stołkach.
Ps. Nie chce mnie się dziś pisać o innej mańce, bo za mocno rozgoryczona jestem tym wszystkim, czemu się przyglądam. A najbardziej temu, co wyczyniają różnej maści urzędnicy, którzy tylko udają, że znają się na tym, co robią. Bo takich, co się rzeczywiście znają, jest niewielu i jak już za coś się biorą, to są tego efekty. Ale o tym kiedyś indziej.
A myślenie kiedyś o tym co ważne, to domena Scarlet O'Hara, która była piękna i inteligentna. Miasto piękne nie jest, a o inteligencji kogokolwiek wypowiadać się nie będę, bo i po co.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.