2013-09-25, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
A dokładnie rzecz ujmując, jedna, ale za to bardzo przemiła. Usłyszałam, że żyję w dużym mieście, ech tam dużym, w wielkim i pięknym, a nie w grajdole z jedną ulicą. I mam się tego trzymać.
OK., połajankę, zresztą bardzo przyjacielską, przyjęłam z pokorą, głowę popiołem posypałam – symbolicznie oczywiście. I muszę przyznać, że co racja, to racja. Zgrajdolała ostatnio moja pisanina.
Ale było tak. Otóż poszłam ci ja sobie na wykład nowomarchijski o megalitach i innych menhirach, tudzież jeszcze innych konstrukcjach z okropecznie starych kamulców wielkich jak nieszczęście. Wykład w bibliotece wojewódzkiej był, no bo gdzie indziej miał być? No a po wykładzie usłyszałam od przemiłej znajomej, że będzie mi głowę zmywać, bo piszę o mieście na siedmiu wzgórzach z perspektywy własnej ulicy i jeszcze dwóch innych, jakie pokonuję w drodze do pracy i w powrocie do domu. A poszło o mój zdaje się nie całkiem stary tekst o przenosinach wydziału majątku miasta do Szkieletora, tfu, naturalnie do Watrala. I przemiła znajoma wyjaśniła mi, że z kilku przystanków, zresztą niedaleko domu mego osobistego i mojej osobistej ulicy, autobusy tam jeżdżą w miarę często i nieprawdą jest, że dojazd tam jest uciążliwy. No i ja tę połajankę przyjęłam z całą pokorą. A potem się zastanowiłam.
No i z tej oto zadumy wyszło mnie, że rzeczywiście, przemiła znajoma ma rację. A ja myślę jak, nie przymierzając, mieszkanka jakiejś dziury. Fakt, Mahattan to największe chyba teraz osiedle. Jak pomyśleć, to dojdzie się do łatwego wniosku, że dojechać tam prosto, bo autobusem, a jak się kto uprze i na własnych nogach kawałek pokona, to i tramwajem można też. Więc moje poprzednie labidzenie chyba nie miało za bardzo sensu, ani też w istocie za bardzo prawdziwe nie było. Ale pewno wynikało z tego, że ja spieszony człowiek jestem i wszędzie się staram chodzić na osobistych nogach, więc stąd mnie się to marudzenie wzięło. Tak więc magistrat powienien być w jednym kawałku, więc może miasto powinno przenieść do Szkieletora, tfu, do Watrala wszystkie wydziały i będzie charaszo, jak mawiają nasi wschodni sąsiedzi. Niech tak będzie.
A teraz z innej mańki. Otóż szłam sobie dziś dużą ulicą, no niestety, blisko mego domu także i gapiłam się w niemym zachwycie na odnowioną elewację byłej biblioteki naukowej przy ul. Kosynierów Gdyńskich lub też Wybickiego. Bo po prawdzie przy samym rondzie – najstarszym w mieście, gdzie te ulice się zbiegają, ta budowla stoi. No i jakie to szczęście, że w mieście nad Wartą, Kłodawką i Srebrną oraz nad kilkoma stawami są oświeceni i światli mieszkańcy. Bo właściciel tej kamienicy, zresztą pofabrykanckiej willi, pieczołowicie ją remontuje i małymi kroczkami naprawia to, co komuna zepsuła. Fronton zachwyca. Mam tylko nadzieję, że debile ze sprejami w rękach odrobineczkę oleju dostali – no tego głowowego i nie spaskudzą. I tylko zastanowiło mnie jedno, gdzie się podziała tablica z historyczną informacją o tym, że tu przez jakiś czas mieścił się sztab marszałka Georgija Żukowa, dowódcy 1 Frontu Białoruskiego, przed i w trakcie operacji berlińskiej, no wiecie, tym wielkim szturmie na stolicę gadziego państwa, w jakie od 1933 do 1945 r. zamienił Niemcy i Berlin obłąkany szatan w ludzkiej skórze Adolf Hitler. Mam nadzieję, że tablica ma się dobrze, choć spękana była, i znajdzie swoje miejsce, jeśli nie na frontonie budynku, to w muzeum. Bo choć są siły w tym nie najpiękniejszym z krajów takie, co wniwecz i na zatracenie chcą historię obrócić, to jednak tej nauki okłamać się nie da, zresztą jak i innych też. Bo zawsze, za jakiś czas, za chwileńkę niewielką, lub też całkiem długą, prawda i tak, jak ta przysłowiowa oliwa na wierzch wypłynie i choćby nawet powołano i sto IPN-ów, zakłamać jej się nie da. Taka to już dziejowa sprawiedliwość jest.
A tak swoją drogą, odkryłam niedawno, bo ze dwa dni to będzie temu, zresztą przy pomocy rozmowy z przemiłym znajomym (odbyła się ona w trakcie wycieczki do Kostrzyna, kiedy w żarcie rzucił, że – Renatko, ty nam o Koperniku lub innym wielkim Polaku opowiadaj, a nie o Fryderyku II Wielkim – moim ukochanym władcy), że mam dziwną skłonność do straceńców historii, których dzieje są mocno pokomplikowane, ich życiorysów nie da się w jednym krótkim zdaniu opowiedzieć i podsumować, a biografie są na tyle pokrętne i niejednoznaczne, że wymagają zastanowienia i trochę czasu na zrozumienie motywów ich działań potrzebują. I nagle się dochodzi do wniosku, że choć ich czyny i słowa nie muszą być nam, Polakom na rękę, to jednak są na tyle fascynujące, że warto poświęcać im czas. No cóż, taka mózgowa przypadłość i tyle. Inna rzecz, że jak Kostrzyn to Fryderyk II Wielki albo św. Klemens Maria Hofbauer, albo dziwaczny szarlatan – zresztą, jak pisałam już wcześniej, o Kostrzynie to w innym tekście.
No i dla porządku domu. Dziś o 17.00 w Muzeum im. Jana Dekerta spotkanie z Andrzejem Moskalukiem, jednym z ciekawszych artystów z naszych okolic (mieszkał w Gorzowie, dziś w Deszcznie i ma na koncie całkiem sporo różnych realizacji – odsyłam do mego tekstu – przewodnika na naszym portalu w zakładce Na Szlaku po metalowych figurach, rzeźbach niezwykłych mieszkańców naszego nie najpiękniejszego z miast nad Wartą, Kłodawką i Srebrną). Także o 17.00 w Szkole Muzycznej I stopnia przy ul. Teatralnej dyrektor Leszek Sepina otwiera klasę im. Mariana Klausa, gorzowskiego klezmera (w najbardziej z pozytywnych znaczeń tego słowa). Będzie wstęga, potem koncert. No i tam się wybieram, choć Andrzeja Moskaluka oraz jego żonę Agnieszkę Kopaczyńską-Moskaluk zaliczam do przemiłych znajomych. A może wydarzy się tak, że otwarcie klasy potrwa chwileńkę niewielką i zdążę do muzeum. Owszem, jasna cholera, spóźnię się, czego nienawidzę najbardziej na świecie, ale będę choć przez moment i Andrzeja posłucham. A tak swoją drogą – jak znam artystów, a znam ich trochę, to oni zwykle gadać o sztuce nie lubią. No cóż, wolny kraj, wolna wola, wolni artyści…
P.S. Bo bez P.S. się nie liczy, to dziękuję w tym miejscu memu prze, przemiłemu znajomemu za ratunek w kwestii Jeleniej Góry i okolic. Dzięki bardzo wielkie.
P.S. 2. Gratuluję memu fantastycznemu znajomemu, bo on w kategoriach przemiły znajomy się nie mieści, a nie wiem, czy chciałby inne określenia, Piotrowi Steblinowi-Kamińskiemu jego tekstu, w którym przywołał do odpowiedzi całą gorzowską bohemę, która niestety zmarła już, a tworzyła kulturę gorzowską. Gratuluję frazy, pomysłu i pointy. Odsyłam do lektury na naszym portalu w zakładce Blogi. Piotrek, ubawiłeś mnie do łez. I nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała znów usiąść w Lamusie i posłuchać, jak się swarzyli Mieczysław Rzeszewski i Hieronim Świerczyński o byle co, o drobnostkę, jak bardzo mi brakuje Kazimierza Furman, jak tęsknię za tym, co już było i jest nieodwracalne. Szkoda, szkoda bardzo, bo choć się mówi, że nie ma ludzi niezastąpionych, to chyba jednak są… Ja wiem, są…
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.