2013-10-09, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
… nie będzie Niemiec Polakowi bratem. Slogan twardy jak stal, który powtarzali sobie przez lata Polacy. I co? Ano i to, że slogany się wycierają, tracą na znaczeniu, ulegają erozji i niszczą się po prostu. Wiem to od lat, a kropką nad i okazała się prezentacja najnowszej książki, którą wymyślił i wydał Zbigniew Czarnuch.
Niech żałują ci, co lubią historię i to w wydaniu lokalnym, że nie przyszli na prezentację najnowszej książki właśnie wymyślonej przez Zbigniewa (od lat mam ten zaszczyt, że jesteśmy po imieniu) do Archiwum Państwowego, już w nowym gmachu, przy ul. Ignacego Mościckiego. Książka, o której już zresztą napisała na naszym portalu echogorzowa.pl Krystyna Kamińska, sprawczyni dzieła w sensie trudnym, bo redaktorskim, która w całość zebrała teksty, uporządkowała je i ujednoliciła, nosi tytuł „Samozwańcze konsulaty”. Bo Zbigniew Czarnuch nagle wpadł na genialny pomysł, aby pokazać, że kontakty polsko-niemieckie na naszych trudnych do jednoznacznych terminów ziemiach są i były. Długo przed zanim odbyło się oficjalne pojednanie. No i skrzyknął?, namówił?, przymusił?, konia z rzędem i kropierzem, jakich użył środków, ale się udało, autorów zarówno po polskiej, jak i po niemieckiej stronie, że teksty napisali i wyszedł tom wspomnień, nie pierwszy on jest i daj Bóg – jak mawiali przodkowie w chwilach ważnych – nie ostatni.
No i od początku popołudnia w cudnym gmachu nowego Archiwum Państwowego cały czas jako motto przewodnie rozbrzmiewało to hasełko „Jak świat światem…”. Sama pamiętam to z domu rodzinnego, jak moja babcia Marianna to powtarzała.
Tyle tylko, że po wygłoszeniu hasełka nagle się okazywało, że każdy z przywoływanych przez Zbigniewa prelegentów mówił, owszem, tak, ale…
I kolejny już raz okazało się, że tak, znamy ten slogan, ale coś było ważniejszego, coś, co skłoniło autorów, aby poza niego wyjść. I tak z wielką przyjemnością słuchałam pana Kazimierza Hoffmana z Barlinka, pana Lecha Łukasiuka z Dębna, pana Pawła Kisielewskiego ze Słońska, pana Roberta Ryssa z Chojny, pana Stefana Wiernowolskiego z Sulęcina, pana Jerzego Zygmunta z Gorzowa oraz Krystyny Kamińskiej od nas z miasta nad Wartą, Kłodawką i Srebrną.
Bo państwo prelegenci pokazali, że owszem, slogan gdzieś jest, ale już nie jest ważny, już coś się dokonało, przekroczyliśmy Rubikon. Każdemu z nich się chciało. Chciało się poznać ziemię, tę, na której przyszło nam żyć w wyniku zawieruchy wojennej i wiążących, a niekoniecznie z sympatią akceptowanych decyzji wielkich w tamtych czasach decydentów naszego życia. I to oni przełamywali bariery.
Bo dziś dla nas jest takie proste – wsiądę w Kostrzynie do Bombardiera, wysiądę na dworcu Berlin Lichtenberg i dalej kolejką miejską do centrum Berlina, idę do Wyspy Muzeów, bo się stęskniłam za Bramą Pergamońską, a jak nie wiem, gdzie iść, czy gdzie kupić bilet, to zawsze ktoś pomoże. Gadamy wszak w językach europejskich. Ale jeszcze lat temu niedużo, to nie było takie proste, ach tam proste, to było zwyczajnie niemożliwe.
No i właśnie ta książka Zbigniewa Czarnucha i też trochę Krystyny, bo wszak pracy redaktorskiej moc jej poświęciła, pokazuje drogę właśnie do takiego bezkonfliktowego poruszania się po granicach, przygraniczach, wspólnych terenach. Warto, bardzo warto ją przeczytać. Jestem zaledwie w jednej trzeciej, ale im dalej, tym smakowiciej. No i muszę jeszcze słówko dodać. Co niektórzy autorzy mnie zdumieli – polszczyzną (no wiecie, osobisty fioł), ale też i sprawiedliwością wobec współautorów – mam na myśli pana Kazimierza Hoffmana wobec Zbigniewa Milera. Rzadko się to zdarza, więc tym bardziej czapki z głów. To właśnie z sprawą Zbigniewa Czarnucha i ludzi jego pokroju pokonujemy uprzedzenia – nasze wobec Niemców. Dzięki innym nasze wobec Ukraińców (choć po prawdzie trochę to trudna sprawa jest). A dzięki jeszcze innym nasze wobec Czechów (choć jakby przypomnieć Jaromira Nohavicę – to ma zupełnie inny wymiar). W każdym razie – niech żałują ci, co historią się pasjonują, a nie byli, bo wielce interesującą rzecz przegapili. Nawet jak ktoś tylko niemiecki język zna, nie był poszkodowany. Robert Piotrowski zadbał, aby niemieccy goście rozumieli, o czym się tu mówi, a jego żona Anna o zdjęcia, coby potomnym dane było wiedzieć, kto zacz i o czym w archiwum słuchał.
No i słówko powiedzieć trzeba miejscu, gdzie promocja się odbyła. Pierwsza promocja książki w Archiwum Państwowym pod światłym kierownictwem dr hab. Dariusza Aleksandra Rymara, w cudnym budynku, pięknie wkomponowanym w otoczenie. No rewelacja po prostu. Prosta bryła, funkcjonalna – przynajmniej z mojej perspektywy, świetnie wkomponowana w otoczenie, to coś, o czym mój guru Piotr Sarzyński zawsze pisze – nie mącić, nie burzyć. Prościutka bryła, pozorny klocek nie mąci, nie bruździ. Fantastycznie wpisuje się w pejzaż, świetnie ubogaca ten rejon. Tylko chodzić i się zachwycać, bo jest czym.
No a teraz z innego kątka. Otóż Szkoła Muzyczna I stopnia przy ul. Teatralnej wespół z Jazz Clubem Pod Filarami robi …, no nie, nie festiwal, ale ogólnopolski konkurs improwizacji. Konkurs, znaczy przyjadą młodzi muzycy, pograją, jurorzy ich ocenią, a potem zagrają razem. No i w taki oto sposób świat wrócił do posad. Jest impreza, super, nazywamy ją zgodnie z rangą – konkurs. Bo mnie chodzi o formułkę, o nazwę. Bo nie, tfu, festiwal. Tylko konkurs, czytelne zasady. I bardzo się cieszę, że Leszek Serpina nie poddał się modzie, trendowi, wytycznej – czemuś okropnemu, że każda impreza musi być festiwalem, bo się wpisuje w coraz bardziej pustą formułkę – strategia. Znaczy papier realizowany przez urzędników w okropny sposób – bo mechanicznie, bez refleksji.
P.S. Prywatne smutki Renaty Ochwat. Co otwieram komputer, tam strachy. No niestety, znów przeczytałam, że na Niebieskie Pola Filmowe odszedł Patrice Chereau, francuski reżyser, którego pokochałam za odwagę w „Margot”, a potem w „Intymności”. Nie miał nawet 70 lat. Chorował, znaczy cierpiał, nikomu nie życzę.
P.S. 2. I pro domo sua – dziś się trochę dzieje – szczegóły w naszej zakładce Kultura.
P.S. 3. Nie chce mnie się komentować słów arcybiskupa Józefa Michalika, byłego ordynariusza gorzowskiego – nota bene ostatniego gorzowskiego o pedofilii w Kościele i okolicy. Ręce opadają, że coś takiego może powiedzieć katolicki hierarcha. Jego przeprosiny dwie godziny później tylko potwierdzają to, że trąd toczy to środowisko. Parafraza zamierzona
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.