2013-10-30, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Tak, tak, szykujcie słodycze. Bo już jutro święto, co prawda przylepione do nas, ależ jak bardzo lubiane – Halloween. Tak, tak, święto cukierków, dyni i szpiczastych kapeluszy. I ach, i nie przeganiajcie tych, co po żart albo sztuczkę przyjdą. Przekupujcie ich słodyczami albo, co poprawność nakazuje, owocami.
Halloween, święto duchów, ale też tych małych i tych trochę większych. Święto dyniek wyciętych w paskudne, ale jakżesz ucieszne gąbki – znaczy twarze, nie mylić z przyrządami do mycia. Święto – zabawa, zwalczane przez Kościół katolicki, bo herezja, bo zapominamy o naszych zwyczajach. Nie, nie zapominamy. Jak tradycja każe, we Wszystkich Świętych i Zaduszki idziemy odświętnie ubrani i palimy znicze na grobach bliskich. I o nich przypominamy. Ale o tym za czas jakiś.
Dziś o Halloween. To anglosaski zwyczaj, który po roku pamiętnym ów, 1989, do nas zawitał. Ogólnie wygląda to tak, że po miastach i miasteczkach przemieszczają się tabuny małych. Średnio małych i cokolwiek większych. Taka ekipa, zwykle ciekawie przebrana i umalowana, pod czujnym okiem rodzica lub też innego opiekuna, schowanego zresztą pod schodami klatki schodowej, jeśli chodzi o kamienicę, czyli miejsce, gdzie ja mieszkam, lub też za rogatką domu, jeśli chodzi o tzw. domki – czytaj wille wielkie i niewielkie, puka do drzwi i pozornie niezorientowanego mieszkańca zaskakuje tekstem – Słodycze albo psikus. Po angielsku to ładniej brzmi, ale u nas jesteśmy, więc w rodzimym narzeczu to tak brzmi. I muszę się przyznać do jednej rzeczy. Ja tam słodyczy nie jem, nie ma u mnie w domu cukierków i jakiś czas temu byłam w okropnie niewygodnej sytuacji. Zapukali tacy przebierańcy, zachcieli cukierków, a tu niet. Nie było. Wstyd straszny mnie ogarnął, no bo jak… Małe i trochę duże przyszło po słodycz, a tu nie ma… No i wstyd. Bo dlaczego nie. Tą razą nie było. A domowe jaskółki, znów wówczas zawinięte w ogony, bo chłodno było, dawaj dworować – No tak, taka uczona jesteś (Bogiem i prawdą wcale nie),a nie pamiętasz, nie pamiętasz o tym dniu… No i rzeczywiście wstydu się trochę najadłam.
Pamiętajcie więc, kupcie ze dwa albo trzy lizaki, albo też karmelków troszeczkę, aby tych małych i trochę większych ugościć. Bo to już jutro.
A teraz na poważnie. Jak już mówiłam, święto Halloween przyszło do nas od Anglosasów, od Amerykanów tak po prawdzie. Oni to święto celebrują, bawią się i ci duzi, i ci mali. Ktoś z nas pozazdrościł i usilnie przeszczepia. I bardzo dobrze, bo nie ma jak fajna zabawa.
Ale nie na darmo Polską się nazywamy, gdzie osób dwie a … kiedyś pisałam.
Kościół katolicki gromy rzuca na to święto, tylko po co? W dzisiejszych czasach każdy może sobie świętować różne rzeczy, nawet jakieś ci tam pogańskie celebry. Rzecz jedna w tym wszystkim jest ważna. To, co ja robię, nie może zaburzać tego, co inni robią.
Jeśli ja chcę łazić po lasach i bagnach, bo tak często bywa, to nie znaczy, że zmuszam do tego innych. Jeśli ja chcę się podzielić słodyczką w Halloween z małymi i większymi, to nie znaczy, że zmuszam do tego innych. Jeśli ja chcę słuchać dziwnej muzyki, jaką jest współczesna klasyka, to nie zmuszam do tego innych. Nic na siłę panowie i panie. Zresztą jak pisał cytowany przeze mnie wielokrotnie, Aleksander hrabia Fredro, że przytoczę kolejny już raz - Znaj proporcjum mocium panie. A skoro przy hrabstwie jestem, to na afiszu Spotkań Teatralnych, które lada dzień się zaczną w Teatrze Osterwy jest „Zemsta” jego właśnie. Widziałam tę realizację wiele razy. Do końca życia nie zapomnę tej, gdzie Cześnika Rapusiewicza grał Jan Świderski, i to jak zagrał. On wielki aktor, szlachcic z wyglądu i zachowania, że o stylu gry nie wspomnę, bo co tam nam maluczkim, oceniać mistrza, zagrał tak, że za każdym razem każdą kolejną inscenizację oglądaną, do niego odnoszę. No po prostu czapki z głów. I dlatego proszę o info, jak tym razem było u Osterwy. Czekam na informacje, pisać można na adres redakcyjny. Wdzięczna będę, nawet bardzo.
A teraz z innego kątka. Otóż widać jakieś fatum nad mą głową wisi. Nie zdążyłam na koncert Dave’a Hollanda, bywa. Tylko u mnie coraz częściej się zdarza, że nie mogę. Szkoda. Ale od znajomych już wiem, że było przefantastycznie. No cóż, takie życie jest, że czasami obowiązki nie zezwalają na przyjemności.
I choć maestro Kazimierz Kord mówi, że nie ma jak słuchanie muzyki na żywo, z czym ja się zgadzam, to jednak tym razem wystarczyć musi płytka. No cóż, trudno...
P.S. I pro domo sua:
17.00, Muzeum Lubuskie im. Jana Dekerta, ul. Warszawska, spotkanie z malarzem Krzysztofem Swaryczewskim
17.00, Klub Jedynka, ul. Mieszka I 50, spotkanie poświęcone tym, co odeszli, a byli związani z klubem.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.