2013-11-11, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Miało być, przynajmniej na początek, o czym innym, ale będzie o śmierci, o jej wymiarze i reperkusjach, jakie może wywołać u żywych.
Jakie to szczęście w dzisiejszych czasach nie otwierać komputera i nie śledzić tego, co tam się wyprawia i wypisuje. Bo ja dopiero wczoraj, na turystycznym szlaku, usłyszałam o niejasnych, a właściwie tragicznych okolicznościach śmierci dr Mirosławy Kołakowskiej-Kiełbasiewicz, o czym ponoć miasto od przynajmniej jednego dnia żyło. Przyznam, zmroziło mnie to strasznie. Bo panią doktor, jak zwykle do niej mówiłam, zaliczałam do przemiłych znajomych, zwyczajnie dobrych ludzi, którzy na taką śmierć i plotki nie zasłużyli. Powtórzę raz jeszcze, co napisałam poprzednio. To był fantastyczny człowiek, dobry naukowiec i dobry dydaktyk. Światła kobieta, której zwyczajnie takie coś nie powinno spotkać. Kiedy pisałam o dobrej śmierci, wiedziałam tyle, co wówczas wszyscy, że odeszła we śnie. Jednak okoliczności okazały się zgoła inne. To nie była dobra śmierć, zbawicielka, która skraca mękę czy też boleść. To była śmierć okrutna, zadana prawdopodobnie ludzką ręką. Więc tym bardziej tragiczna i niepotrzebna, a na pewno zbyt wczesna. A jeszcze miałyśmy razem pojechać do Izraela, potem na Litwę… Pani doktor tam była już wcześniej, ale … Tak jak była na Ukrainie i kiedy w Haliczu przekraczaliśmy Dniestr, to właśnie Ona mówiła… słuchajcie, to Dniestr, ta ważna rzeka. A potem mnie w Żółkwi, gdzie mówiłam o mieście Żółkiewskich, Daniłowiczów i Sobieskich przed ważnym audytorium mocno wspierała… Mówiła, pani Renatko, spokojnie, będzie dobrze…
Ale z przeznaczeniem się nie dyskutuje. Boginie Parki z greckiego nieba wiedzą lepiej. Tak widać miało być. Jednak kolejny raz powtórzę, pomijając te straszne okoliczności, odszedł bardzo dobry człowiek, i tak należy panią doktor pamiętać. I na pewno nie należy z jej śmierci czynić taniej pożywki dla plotek, przypuszczeń, snucia fantastycznych historii, a tak się niestety dzieje. Wiem bardzo dobrze, jak funkcjonują współczesne media. Dobra informacja, to zła informacja, czyli czyjeś nieszczęście, jakaś nieprawość, jakiś dramat jest pożywką. Bo zwiększa klikalność, zwiększa potencjał reklamowy, daje atrakcję. OK., niech będzie. Żyjemy we wrednych czasach, gdzie, jak chce stara rzymska maksyma – homo homini lupus, tyle tylko, że owe lupusy, wilki inaczej mówiąc, nigdy w stadzie tak jak ludzie się nie zachowują. Owe przysłowiowe lupusy o siebie dbają. Ludzie nie. I nawet po czyjejś śmierci dalej drążą, plotkują, czynią wielkie halo. A wszak maksyma cywilizowanego świata mówi, ciszej nad tą trumną, lub też, o zmarłych tylko dobrze, lub wcale.
Dlatego ja nie będę nic więcej o tym przykrym wydarzeniu pisać. Zwyczajnie mi żal, że odszedł człowiek, którego lubiłam i ceniłam i tak będę o pani doktor pamiętać. Bo tak się po prostu godzi, bo zwyczajny szacunek dla pani doktor to nakazuje. I mierzi mnie, że z tragedii pani doktor i jej rodziny ktoś uczynił sobie pożywkę. Pójdę ją pożegnać, choć mocno nie lubię tam jeździć. No wiecie wszyscy, gdzie. Ale tak się godzi i tak trzeba. Pani doktor, będę o pani pamiętać, będę…
A teraz z innej mańki. Otóż dziś 11 Listopada, Święto Niepodległości, dzień radosny i szczęsny dla nas Polaków, cokolwiek to obecnie znaczy, w sensie etnos polski. Bo niezmiernie modne są obecnie hasełka – Polska to kraj monoetniczy, tylko dla prawdziwych Polaków to kraj. I kolejny już raz z upartością tego osła dardanelskiego powtórzę – Polska dla Polaków, czyli dla tych, co się nimi czują i z narodem się identyfikują. Nie ma tylko jednych prawdziwych Polaków, bo przez los i historię skazani byliśmy na tygiel krwi i pochodzeń. W każdym z nas płynie całkiem ciekawy bukiet właśnie krwi z różnych stron. Mnie to szalenie odpowiada. Myślę sobie, że to tylko dobrze. Bo jakby tak popatrzeć choćby na historycznych Habsburgów (bo dziś jest inaczej), którzy w pewnym momencie tylko między sobą się żenili i wychodzili za mąż i do czego to doprowadziło? Ano do tragedii, do żałości i współczucia. Poczytajcie sobie o nich, bo to wielce pouczająca lektura jest, zwłaszcza o Maksymilianie Habsburgu, tym straszliwie nieszczęśliwym cesarzu Meksyku, poczytajcie.
I choćby z tego punktu widzenia marsze ogolonych na łyso i skandujących Polska dla Polaków jest co najmniej głupie, jeśli nie idiotyczne.
Każdy z nas ma prawo przypiąć dziś sobie biało-czerwoną rozetkę, za panem prezydentem Bronisławem Komorowskim i jego żoną Anną, i zwyczajnie cieszyć się z tego święta, bo po 123 latach niebytu, czerni i okropieństw, znów dumna nazwa Polska pojawiła się na mapach. I w tej Polsce, okupionej krwią i szczękiem szabli mają prawo mieszkać ludzie, którzy czują się Polakami. A wyznanie, czy też inne sprawy wiążące się z pochodzeniem są doprawdy rzeczą wtórną, mało istotną. Bo dla mnie Polska dla Polaków znaczy jedno – wspólnota myśli i czynu dla tego kraju w wymiarze wielkim – na poziomie rządu i jego aparatu, ale i w wydaniu malutkim, czyli ludzkim. A to się z kolei przekłada tak. Zapalimy zniczka niewielkiego na zapomnianym grobie; uprzątniemy śmieci, które jakiś debil rozrzucił; nauczymy małych i malutkich ślicznych batalionowych pieśni – inna rzecz, czy będą je chcieli śpiewać; nie szkodzimy sąsiadom, bo po co ma ich głowa boleć od słuchania naszej głośnej muzyki; uśmiechniemy się do w pani kasie w markecie i powiemy jej, niech się pani spokojnie tej wody napije, ja poczekam; w końcu weźmiemy udział w manifestacji patriotycznej, jeśli taka wola.
Ale na pewno nie pójdziemy pod sztandarami jednej słusznej partii na marsz z pochodniami, bo już pewna nacja tak chodziła i tragedię w skali planety to przyniosło. Ale też nie będziemy wrażych, gadzich tekstów wygłaszać, ani też malować na murach czy też wypisywać w Internecie. Nie będziemy obrażać sąsiadów i innych tylko dlatego, że wierzą w coś innego lub też lubią kalafiory zamiast brokułów. Będziemy za to przyzwoitymi ludźmi, którzy żyją po swojemu, ale tak, aby nikomu nie szkodzić i tego będziemy oczekiwali od innych. Utopia? Tak, bo nie ma światów idealnych i takich też ludzi nie ma. Ale w tymże tak pięknym dniu pomarzyć można. I właśnie tym marzeniem, o utopii, chcę i będę świętować 11 Listopada. I przypnę sobie biało-czerwoną rozetkę, obejrzę paradę Wojska Polskiego w telewizji (trochę przy okazji się popłaczę, bom wzruszliwa jest, tak było na Monte Cassino, kiedy się zupełnie rozkleiłam, choć rodzina, co tam walczyła, przeżyła i nawet do dziś w Anaheim w Kalifornii żyje), napiję się czerwonego wina i pomyślę o Polsce, choć w generalności tego nie robię, bo to trochę patetyczne jest, a patos jest niewskazany w żadnej dziedzinie życia, bo tylko okropnie złe skutki powoduje.
A domowe jaskółki umordowane drogą wzdłuż rzeczki Myśli, one nie ja, dodają, patos nie, ale marsz niepodległościowy brzegami Santocznej jak najbardziej. I szczebioczą – idźmy tam sami, bez nikogo, drogę już znamy bardzo dobrze – czytajcie – znasz Renatko dobrze i nie zabłądzisz – bo tam tak pięknie jest. I to zrobimy, znaczy ja i domowe jaskółki. No i tym razem nikogo nie zaproszę. Bo czasami trzeba dopieszczać domowe jaskółki, które z tego oto zmęczenia pozawijane w ogony, bo chłodno jest, przysypiają na mojej osobistej kanapie. Takie życie. Taki szlak…
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.