2013-12-07, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
No my, krasnoludki polskie, do których mam zaszczyt i przyjemność wielką należeć, przeżyliśmy.
I tylko krasne bractwo się skrzyknęło i pogadało sobie, że takiego wiatru od czasu Mistrza Koszałka Opałki to nie pamiętamy. A część naszych, znaczy z krasnego bractwa, rzuciło się, coby mistrza pisma poczytać i w zachowanych księgach, spisanych gęsim piórem, słóweczka najmarniejszego o takich wichrach nie ma.
Obrazek jest dla tych, co nie pamiętają, jak Mistrz Koszałek Opałek wyglądał. No prawda, że zacnie.
Ale teraz na poważnie. Ja jakoś tak mam, że z rzadka tylko na poważnie prognozy pogody przyjmuję. Ano z prostego powodu. Bo wielu moich przezacnych znajomych, uczonych na wydziałach geografii, co na dobrych uczelniach w tym kraju pokończyli, że niech wspomnę rodzimą mą uczelnię, czyli Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu, lub też inne, jak choćby Uniwersytet Wrocławski, że o najbardziej zasłużonej Alma Matris, czyli Uniwersytet Jagielloński, nie wspomnę, zawsze mi tłumaczyli w taki oto sposób – Zapamiętaj i się naucz. Gadanie o pogodzie na więcej niż trzy dni do przodu, to wróżenie z fusów. No i ja się tak nauczyłam i przyzwyczaiłam. I jak wczoraj rano, uzbrojona w tę wiedzę i przekonanie, wyszłam z domu i mnie zaatakował wiatr. Zapowiadany zresztą. No i sobie pomyślałam, gadał ksiądz Magdzie, a Magda księdzu. Wieje, więc pogodynki wszelakie miały rację. Ale to był tylko przedsmak wiatru. Jak już w końcu się znalazłam na ul. Jagiełły, a potem na Sikorskiego, to już była walka na przeżycie. Że o popołudniowej drodze nie wspomnę. Dramat i tragedia dla takich niewielkich, jak ja. A jak do tego dołożyć nagły obowiązek, że coś trzeba, że już, że musisz, a tam w FG piękną muzykę grają, i bez ciebie, bo oto już… Bo prawie pożar i jeszcze ten wiatr… No dramat i jednocześnie szkoda wielka, bo bardzo ale to bardzo chciałam jednej rzeczy posłuchać, a mianowicie Ottorina Respighigiego. Bo znam z nagrań, nie znam z wykonania koncertowego. Bóg da, posłucham. Kiedyś.
A jak już w końcu, po ciężkiej walce o przeżycie się znalazłam we własnym domu i już naprawdę późny wieczór się zrobił, to popatrzyłam na pogodynkę i się zmartwiłam. Boże jedyny, wiatr ustanie, albo i nie. A za nim śnieżyce wielkie idą. No nie damy rady, chyba nie.
I ta cholerna pogoda przykryła najważniejsze wydarzenie dnia.
Umarł Nelson Mandela. Ja wiem i rozumiem, że kres życia każdego spotka. Ale jakżesz ciężko jest myśleć o tym, że odchodzą ci, którzy byli wskaźnikiem tego, jak być porządnym człowiekiem, jak mimo wszystko, warto. Takim kompasem. Trwać i być pewnym swego. Nelsona Mandelę poznałam, oczywiście nie osobiście, bo gdzie nam, krasnoludkom polskim do tego, jak byłam na studiach. Pewnego razu u nas w Collegium Polonicum ktoś powiesił plakat, że wieczór poświęcony więźniowi sumienia Nelsonowi Mandeli się odbędzie. Mądre uczelniane władze nie protestowały i poszłam, i szacunek został.
Nie ma następców. Nie ma kontynuatorów, choć sam Nelson Mandela pracował nad tym. Pani Grace Mandela serdeczne wyrazy żalu. I żal mnie też, bo umarł mi kolejny kompas, tego jak …
A wredne wpisy w Internecie, no cóż, w takim czasie żyjemy.
I tak nam się od mistrza Koszałka do Sire Nelsona Mandeli ulęgło. Kwiaty do RPA jutro wysyłam. I jakie to szczęście, że mam jak. Ktoś pomyśli, Ochwat zwariowała z kretesem, ale ja powiem mu tak. Wiele lat, jak jeszcze na studiach podpisywałam się pod listem – Uwolnić Nelsona Mandelę. I jak już w końcu wyszedł, nie mam złudzeń, nie przez nasze listy, i dostał Nobla, to osobiście w domu własnym świętowałam.
Panie prezydencie, bo i takim był, na tej niebieskiej łące, gdzie Pan jest, wszystkiego dobrego. A pani Grace, jeszcze raz serdeczne wyrazy współczucia.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.