2013-12-27, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
No i się przez te święta trochę napodróżowałam. Znaczy szynobusami z miasta na siedmiu wzgórzach do miasteczka w widłach Obry i Warty i w drugą stronę. No i dziwne mnie naszły konstatacje… Jak to zwykle przy takich okazjach bywa.
Wigilia, środek dnia, z torbą ciężką jak sto nieszczęść przemieszczam się na dworzec PKP w mieście na siedmiu wzgórzach. A tu już na prawie sąsiedzkiej ulicy napotykam przewrócone pojemniki na śmieci. Odpadki walają się na pół jezdni i tyleż chodnika. A co, wielkie i cywilizowane miasto to jest, więc dlaczego ma nie przypominać innego, jeszcze większego i piękniejszego, położonego nad Zatoką Neapolitańską? No niby dlaczego nie? A niech będzie ślicznie i kolorowo oraz trochę śmierdząco, jak w mieście Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i paru jeszcze innych wielkich, jak choćby Benedetto Croce. Dobrze, że jest chłodno, przynajmniej smród nie zabija, jak w Neapolu czy w amerykańsko-łacińskich favelas. No bo wszak jesteśmy ta sama cywilizacja, więc i upodobania do śmiecenia mamy takie same. Smutne, ale prawdziwe.
Docieram na dworzec, a tu zaskok. Choć prawie o jednej godzinie odchodzą wszystkie trzy pociągi, jakie jeżdżą przez ten dworzec, to znaczy w trzy strony świata, to kas czynnych… aż jedna. No bo po co w święta, kiedy ruch pasażerski jest nieco większy niż normalnie, ma pracować nieco więcej kas, ot, choćby dwie. Ano nie, nie pracują, bo panie kasjerki też chcą mieć wigilię. No i stałam więc w malowniczo zakręconym ogonku, a domowe ptaszory (znaczy jaskółki, bo nadal są obrażone) ryczały ze śmiechu i komentowały – A widzisz, a tyle lat właściwie tylko pociągami podróżujesz i nie pomyślałaś, żeby dzień wcześniej bilecik kupić? No to sobie teraz stój… No i sobie stałam i prowadziłam wewnętrzny dialog sama ze sobą, że choć stara jestem i pisma mistrza Koszałka Opałka znam, to jednak zawszeć te same głupie błędy popełniam. Ale i dobre było to, że w tym ogonie znaleźli się przyzwoici ludzie, którzy jak się zorientowali, że za nimi stoją inni, których pociążek odjeżdża już za minutkę, już za momencik, to ich zwyczajnie przepuścili (nie o mnie chodziło, dla porządku domu dodam). No proszę, jednak czasy nam się trochę zmieniły i ludzie nabrali europejskich manier. Być może zadziałało to coś, co się nazywa magią świąt, a być może zwykła ludzka przyzwoitość oraz wiara i nadzieja, że jak oni sami się kiedyś w takiej sytuacji znajdą, to też ktoś ich do kasy przepuści, bo zwykła solidarność ze współziomkami obowiązuje. Bo zwyczajnie bez niej trudno się żyje w tym nie najpiękniejszym z krajów naszej planety. Oj dobrze by było, aby jednak była to ta druga opcja.
No a kiedy dojechałam do miasteczka przyklejonego do największego i jednego z najpiękniejszych kirkutów w pasie zachodnim kraju między Odrą a Bugiem, czyli do S., to znów poraził mnie okropny widok tego dworca, tfu, zaniedbanej rudery, która kiedyś uroczą stacyjką była z doniczkami z pięknymi zwisającymi kwiatkami, z ławeczkami i innymi szykanami. Zwyczajnie szkoda, ale widać dyktat chuliganów i tu jest na tyle przemożny, że inaczej się nie da.
Do miasta nad Wartą, Kłodawką i Srebrną wracałam wczoraj. I znów stałam w tym mocno przygnębiającym miejscu, czyli na maksymalnie zniszczonej stacji w S. i czekałam na lokalnego Bombardiera, czyli szynobus z bydgoskiej Pesy, jaki za dobrodziejstwem marszałek Elżbiety jeździ od 15 grudnia po tej trasie. I kiedy to cudo przyjechało, to po raz pierwszy od wielu lat doznałam niebywałego komfortu jazdy w dość wypełnionym wnętrzu, ale dla każdego znalazło się miejsce, bo przestronne ci on jest i w dodatku z bardzo, ale to bardzo miłą obsługą konduktorską. Zresztą jak za ostatnie czasy w innych szynobusach tej spółki też. No jakość podejścia do pasażera w pociągach Kolei Regionalnych jest naprawdę na bardzo wysokim, bardzo bardzo wysokim poziomie. I za to dzięki.
No a potem miasto na siedmiu wzgórzach i znów szybkie przejście przez ten okropny tunel, wyjście do miasta i znów liszaje i zaniedbane budynki na ul. Dworcowej, ciemny i zaniedbany skwerek przy AWF, no jakby nie wielkie i piękne miasto to było, jak nazywa G. przemiła znajoma, a zwykły kurnik, jak ja zaszczytnie tytułuję to miejsce. Szkoda, że akurat taki standard. No zwyczajnie szkoda.
A teraz będzie o lasvegasach. Tak na swój prywatny użytek nazywam dekoracje zewnętrzne domów z okazji świąt. No wiecie, te lampki, lampeczki, girlandki i inne cuda, jakie w ten magiczny czas końca roku można obejrzeć na mniejszych i większych ulicach oraz w mniejszych i większych miejscowościach. Prawda jest taka, że na szczęście największy lasvegas jest w naszym kraju gdzieś na Dolnym (magicznym) Śląsku lub też na Mazowszu. Aby to stwierdzić, trzeba wykonać badania, ale ja tam się tym frasować nie będę. Otóż ten nie najmądrzejszy, moim zdaniem oczywiście, zwyczaj można dostrzec i u nas. A najlepiej, kiedy się człowiek przemieszcza z kątka do kątka i sobie porówna. Otóż wielki i pulsujący lasvegas jest na mojej ulicy, na szczęście inne poginęły. Sporo różnych lasvegasów można zobaczyć na trasie z miasta nad trzema rzekami do miasteczka w widłach Obry i Warty. No i za każdym razem zaskok jest, bo dachy, okapy, kominy – jeśli są – okręcone są girlandkami światełek. I w tym momencie moje ekologiczne serce się kraje, bo to zwyczajnie bez sensu wydatkowana energia, energia, którą trzeba wyprodukować, czyli spalić węgiel, albo inny wysokoenergetyczny materiał. I po co? Po uciechę? Jeśli komuś się podoba, to dobrze. Mnie nie, bo nie widzę potrzeby. I tylko tak na marginesie przypomnę, że największy lasvegas w okolicach miasta na siedmiu wzgórzach jest w Baczynie. I jak ktoś lubi, to niech się tam uda. Nie sposób zauważyć, bo lasvegas jest przy domu na drodze z Baczyny do Wysokiej i Tarnowa. No mowę na chwilę zatrzymuje, fakt.
No i z jeszcze innego kątka. Skończyły się święta, ale nie świętowanie. Bo za chwilę sylwester i Nowy Rok, potem Trzech Króli i kolejny wolny dzień. Pamiętam debatę w sejmie, że trzeba wrócić do tradycji, musi być wolne, aby godnie … i tu milion różnych argumentów. No i dobrze. Mamy wolny dzień, co się przekłada, nie wstaję rano i nie idę do pracy, którą zresztą bardzo i szalenie lubię, tylko jest labka w domu. Ale ja po prawdzie, i dodam tylko, że nie ja jedna, nie jestem w swoim sądzie odosobniona. Wolałabym, aby wolna od obowiązków pracy była wigilia, a Trzech Króli zwykłym dniem pracy. Bo wigilia i tak to iluzoryczny dzień pracy jest. Bo wszyscy są myślami przy stole, wśród rodziny, a Trzech Króli to święto obojętne, bez konotacji. A wierzący i praktykujący katolicy i tak pójdą do kościołów. Bo wigilia… to jednak wigilia. Ale cóż, zastępy posłów, którym się myli obywatelski obowiązek służby temu krajowi ze społecznego nadania zresztą, przyjmują opcję wyznaniową. A to nie jest dobra opcja. Zaciemnia pole widzenia, spycha na margines tych innych, całkiem sporą ekipę, którzy nie są ortodoksami, choćby tylko na pokaz, na sławę iluzoryczną, bo na polityczny kapitał. I nie mogę zrozumieć tak po prawdzie, co się tu porobiło, w kraju, który z godziny na godzinę staje się krajem wyznaniowym. A przecież kiedyś było inaczej...
Och, rozpisałam się ponad normę, ale sami wiecie, jak są święta, to jest kumulacja kilku wolnych dni i człowiek ma czas, i jak nie zajmuje go tylko jedzenie, bo mnie akurat nie, to ma chwileńkę całkiem sporą, aby sobie uporządkować myśli na różne tematy.
No i chwała tym, co tu dotarli. Niestety, bonusa nie będzie, bo laba świąteczno-noworoczna trwa i dobrze się ma. Ja dla przykładu idę wczesnym wieczorem na kolędowanie do znanej pani dyrygent znanego chóru, która nagle… No i jeszcze sałatkę muszę przygotować…
A teraz PS-y. Ostatnio ich nie było, więc dziś cała moc. No i wiecie, że Ps-y są zawsze ważne…
P.S. 1. Nie lubię prezentów i niespodzianek, dla mnie prezenty pod choinką są zawsze kolczaste i mam problem z odpakowaniem podarka. Tym razem było coś, czego nigdy się nie spodziewałam. Kalendarz na następny rok ze zdjęciami zawodników Stali Gorzów. I jedyny w swoim wydaniu, no jeden z dwóch, bo przygotowany przez mego siostrzeńca. Mój ojciec dostał drugie wydanie. To nie są kalendarze kupione w sklepiku Stali, a przygotowane specjalnie dla nas, z naszych i nie tylko fotek. I jakie piękne. Karnet jest, kalendarz jest, koszulka w barwach Staleczki też, więc czekamy na sezon…
P.S. 2. Witam wśród piszących o swoich szlakach pana Ryszarda Bronisza. Od lat wiem, że pan Bronisz nie tylko ma zakręt regionalny (patrz najnowszy „Nadwarciański Rocznik Historyczno-Archiwalny”, w którym opisał ciekawostkę, jaka do tej pory nie zainteresowała innych regionalistów, warto przeczytać), ale lubi się szwendać po świecie i umie jakże fascynująco o tym opowiadać. I czekam na kolejne odcinki o pana Ryszarda wojażach. No i dobrze by było, aby w końcu do komputera usiadło innych paru przemiłych i też napisało. Czytajcie nasze „Na szlaku”, bo oprócz lokalnych ścieżek tuż pod Gorzowem, warto się dowiedzieć, gdzie i jak, czasem z przygodami dziwnymi spędzają czas nasi znajomi i nie tylko, ale ci, co tu mieszkają. Ja w każdym razie czekam.
P.S. 3. Mam w domu taką płytkę, jaką artyści Piwnicy pod Baranami nagrali po śmierci Piotra Skrzyneckiego, dyrygentem głównym jest Zbigniew Preisner. Bogiem a prawdą nie wiem, skąd mam. Ale nazywam ją płytą do płaczu. Bo jak słucham, to … sami wiecie, co. No i właśnie tradycyjnie jej słucham w drugi świąteczny wieczór i …, sami wiecie, co… A bonusem na niej jest głos Czesława Miłosza czytającego swój jeden przejmujący wiersz. A byli tacy, miłosierdzie nakazuje pominąć nazwiska, którzy odmawiali Poecie… wszystkiego. Niewiedza, brak wiedzy, to najgorsza z możliwych opcji. Bo nie dość, że pokazuje głupotę adwersarzy, to jeszcze głuchotę na piękne i mądre słowo. Czego ja nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.