2014-02-26, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Tak mnie się ostatnio złożyło, że kilka razy jechałam tramwajkiem do pracy. A bo podjechał, a bo coś tam, no więc dawaj. Trzy przystanki, czemu by nie.
No i po prawdzie to chwalić pod niebiosa Miejski Zakład Komunikacji trzeba, że w miejskich środkach lokomocji zamontował te zmyślne urządzonka, no wiecie, te co to bilety sprzedają takim jak ja, co to w ostatniej chwili porzucają piesze peregrynacje i decydują się na przejażdżkę.
Zawsze w takich momentach przypomina mnie się, jak sto i trochę lat temu z okładem będzie, kiedy dziecięciem smarkatym i nieco mniejszym byłam, w Poznaniu, też zresztą w mieście nad Wartą i na kilku wzgórzach leżącym, jeździłam tramwajkami w towarzystwie rodziny lub też tylko jednego, ale za to mocno ulubionego kuzyna. Witz polegał na tym, że się użebrywało od rodziny dorosłej i statecznej garść monetek wartych każda a 50 groszy polskich i dumnym i bladym wsiadało się do tamtejszej bimbki i dawaj okupować kasownik, czyli urządzonko do sprzedawania biletów. I cała frajda polegała na tym, że się wrzucało monetkę, naciskało taki mały dynksik, po czym odzywał się charakterystyczny chrobot i bilecik się ukazywał. A że zwykle całkiem spora kamaryla nas podróżowała, więc wstążeczka bilecików była w miarę pokaźna. No i radość smarkatego i całkiem niedużego dzieciaka spora była.
Ale minęło już sporo lat, coś ponad sto z niewielkim okładem będzie, więc radości z biletów już żadnej nie ma, raczej zniecierpliwienie, że to ustrojstwo, chciałoby się dosadniej powiedzieć, ale wszak w słowie pisanym mocno nie wypada, coś wadliwie szwankuje. Więc tylko powiem, szlag mnie zwykle trafia, kiedy coś nie działa, a od tego czegoś niedziałającego zależy, czy panowie i panie kontrolerzy nie wpadną nagle i nie przyjdzie mi płacić kary za jazdę na gapę. Bez względu na to, że mam te 3 zł na przejazd. Bo ja, jak już tu wspominałam, legalistką jestem i nie naciągam nikogo ani niczego na nic.
No i tak się złożyło, że tego pechowego ranka to ustrojstwo nie działało jak należy. Najpierw męczyła się pewna inna podróżniczka miejskimi środkami lokomocji, bo się okazało, że wredne urządzenie tylko pięciogroszówki przyjmuje. Poratowałam tę panią jedną mosiężną monetką wartą 5 groszy i odeszła szczęśliwa, że legalnie jedzie. A potem ja przystąpiłam do walki o bilet. I wiecie co się wydarzyło? Ano ustrojstwo skasowało mnie na 1,90 zł za cały bilet. Ja nie oszukiwałam, urządzenie wydało mi bilet bez żadnych ulg, a z piątki, znaczy z monety wartej 5 zł polskich wydało taką resztę. Wzięłam więc i usiadłam obok przemiłej znajomej, która z rosnącym rozbawieniem patrzyła na moje i poprzedniej pani potyczki z urządzonkiem. I stwierdziła, że coś jest mocno nie tak z tymi kasownikami.
No i finisz całej sprawy taki jest. Naprawdę MZK jestem wdzięczna za urządzonka. Ale może trzeba bardziej o nie zadbać, aby siebie, znaczy firmy, oraz nas, znaczy pasażerów, nie oszukiwały.
Bo walka o bilet wcale fajna nie jest. Może więc należy wrócić do tych chrzęszczących i chroboczących z zamierzchłych czasów, kiedy się pojedyncze monetki za pojedynczy bilet wrzucało? No może nie do końca, bo zawsze jakaś reszta pozostaje.
No nic, moje małe prywatne Waterloo komunikacyjne jakoś przeżyłam. Ale pod rozwagę kładę, komu trzeba w MZK. Bo chyba nikt nie lubi być oszukiwany. Ani miasto, dysponent przejazdów, ani ja, pasażer z rzadka, ale jednak, a przy okazji płatnik podatków i mieszkaniec.
A teraz z innego kątka. Otóż znów w mieście na siedmiu wzgórzach gości wybitny muzyk, saksofonista Adam Wendt. Znaczy prowadzi ci on kolejną sesję Małej Akademii Jazzu. I te inne smarkate i niedorosłe mają tę fantastyczną możliwość, że mogą obcować z artystą, który wprowadzi ich w fajny sposób w tajniki muzyki. A Adaś znany jest z tego, że potrafi się dogadać z małymi i trochę większymi. I potem owe małe lub już całkiem duże jazzu słuchać nie będą, ale zawsze w pamięci mieć będą, że taki fajny pan im trochę o muzyce powiedział. A co więcej, pozwolił bardzo blisko podejść i popatrzeć na ten magiczny instrument, jakim jest saksofon. Ja tak miałam, kiedy w piwnicy przy Jagiełły grał Leszek Żądło. Wydarzenie dla mnie wielkie było. Bo muzyk, bo … Ach, zanudzam.
I z jeszcze jednego kątka. Otóż dziś w Muzeum Lubuskim zagości Marian Łazarski. Fotograf, pedagog. Przepytywać go będzie Leszek Dominik, czyli kolejna odsłona cyklu „Sztuka. Artysta. Dzieło”. I tylko kolejny raz powiedzieć trzeba, że muzeum powinno zrobić to, co robi Biblioteka Herberta, czyli pomyśleć o wydawnictwie. Zresztą nie jednym. Bo raz „Sztuka”, a dwa „Konwersatoria”. I tak pięknie nam by się ułożył wachlarz naszych intrygujących wydarzeń. Bo książnica wydaje, archiwum też, pora na muzeum. Nietaktem wielkim byłoby pominięcie Miejskiego Ośrodka Sztuki, które też wydaje swój rocznik, zresztą w dość wysmakowanej formie.
P.S. Coda będzie. Wszystko dokonało się ubiegłym tygodniu. Ale ja dopiero teraz o tym piszę. Odszedł od nas Konrad Fijałkowski. Pracował w Muzeum Lubuskim im. Jana Dekerta. W pracowni archeologicznej. Zajmował się między innymi odtwarzaniem zabytków archeologicznych. Znaczy sklejał te skorupki, które archeolodzy wydziabywali z ziemi w sensowne całości. Mówili o nim, człowiek o złotych rękach. Bo taki był. Ostatni raz, kiedy z nim rozmawiałam, a było to na wernisażu zabytków archeologicznych z motywem przewodnim – twarz ludzka, to żartowałam sobie, że właśnie Konrad będzie się musiał wziąć do roboty i odtworzyć Bożka z Deszczna. On też żartował, że no jasne, taka praca. Ale nie powiedział nie. I potem jak grom z jasnego nieba. Odszedł. Trudno się z tym pogodzić mnie, która rzeczywiście słabo go znała, ale zaliczała do fajnych muzealnych ludzi, których się zwyczajnie lubi spotykać. Dlatego serdeczne gesty wobec tych, którzy z Nim współpracowali i takież rodzinie. To taka niewyobrażalna tragedia, która się jednak zdarzyła i o której raczej trudno zapomnieć będzie.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.