2014-02-27, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Mam na myśli obrazy mistrza Jana Korcza z prywatnych kolekcji, które archiwizuje Muzeum Lubuskie im. Jana Dekerta. Tak więc wszystkie znaki na ziemi i morzu oraz w lampie wrednego dżina od Alladyna wskazują, że unikatowe wydawnictwo jednak ujrzy światło dzienne.
O tym, że w tym roku przypadają okrągłe rocznice związane z malarzami, jacy tu kiedyś, mam na myśli miasto na siedmiu wzgórzach, mieszkali, już pisałam. Obchodzić bowiem będziemy 30. rocznicę śmierci Jana Korcza i 20. rocznicę, także niestety śmierci, Wiesława Strebejki, zwanego cały czas w środowisku, a raczej w tym ostatku co się ostał, Strebejem.
O akcji archiwizowania płócien mistrza Korcza z prywatnych kolekcji gorzowian już pisałam. I co? Ledwie miesiąc nie minął, a tu już popatrzcie, taki sukces. Jest ponad 30 obrazów, z domowych pieleszy mieszkańców miasta nad trzema rzekami, którzy zgłosili się do muzeum i obrazy już są opracowywane. Czyli fachowcy oglądają, badają autentyczność, a mogą i jak najbardziej na prawie są, bo w kolekcji Muzeum Dekerta jest wszystko, aby autentyczność obrazu potwierdzić. Mają wszystkie niezbędne do tego instrumenty – żeby moją ulubioną retorykę przypisaną muzyce użyć, bo o zamieszaniu z nazewnictwem i polityką, która sobie te terminy przypisała, a właściwie zawłaszczyła, pisać nie będę.
Ale ad rem. Największa instytucjonalna kolekcja tychże prac też jest, znaczy mistrza Korcza, zupełnie mimochodem wspominam, właśnie u Dekerta jest. No i już jest zadowolony z eksploracji pan dyrektor Wojciech Popek. – Och, byłoby dobrze, gdyby zebrało się tak z 50 obrazów, będzie fantastyczne wydawnictwo – powiedział mi wczoraj, kiedy spotkaliśmy się przy okazji prezentacji kolejnego gorzowskiego artysty, czyli Mariana Łazarskiego.
No i słówko przypomnienia. Muzeum chce i na pewno wyda rzecz bez precedensu, czyli album Jana Korcza z obrazami znajdującymi się w rękach prywatnych. Będzie to rzecz osobna, ale jakżesz interesujący suplement do wydawnictwa, jakie w 2007 roku wyszło w kolekcji 750-lecia miasta. Wówczas nad całością serii czuwał ówczesny kierownik Biura Obchodów Rocznicy, czyli pan Wojciech Wyszogrodzki i dobrze się stało, że akurat on, bo seria ma jednolitą szatę, bo jakoś te wydawnictwa wyglądają. Trzeba mieć tylko nadzieję, że nowe i na pewno ciekawe wydawnictwo też równie dociekliwego – prawda, jakie ładne słówko – mieć będzie. I byłoby podwójnie super, gdyby też ukazało się w stylu właśnie kolekcji 750-lecia. Bo forma bardzo dobra, sprawdzona i zwyczajnie ładna. No cóż, pożyjemy, zobaczymy.
Ale jeszcze jedno słówko przypomnienia. Jeśli ktoś ma jeszcze obraz Jana Korcza, nie jest ważne, pejzaż, portret, cokolwiek, co wyszło spod ręki Jana Korcza właśnie, to ma jeszcze okazję, aby do muzeum ten fakt zgłosić. Muzealnicy przyjadą, obraz za stosownym rewersem – ponowne ładne słówko, tak rzadko dziś używane – pożyczą, zawiozą do siebie, sfotografują, jak należy, stosowną fiszkę uczynią, i jeśli ktoś zechce być podpisany, jako właściciel pracy, na pewno to zanotują. Po czym obraz właścicielowi dostarczą. A w zamian blady i dumny posiadacz oryginału nie dość, że zaproszenie na wernisaż dostanie, to jeszcze i album piękny na pamiątkę, gdzie stać będzie, że obraz ów to…
Warto? Warto. Bo w dzisiejszych, dość podławych czasach, na skraju wojny, niestety, trzeba dbać o tak zwane dobra wyższe. Trzeba się chwalić tym, że u kogoś sztuka się zachowała, trzeba być dumnym z tego, że kiedyś kupiło się za różne pieniądze, lub też otrzymało w darze obraz. I teraz można sprawić jeszcze jedną wartość. Ano tę, że praca ujrzy światło szerokie, inni fani nią się pocieszą. Bo praca zamknięta, ujęta tylko w domowe ramy, trochę martwą się staje. A wszak trzeba i należy pamiętać, że malarz, podobnie zresztą jak i kompozytor, tworzył po to, aby wielu ludzi ją oglądało, albo słuchało. Na chwałę swoją, ale i na pożytek i uciechę serca innych. Tak więc panowie i panie, do telefonów, do kontaktu z Muzeum Dekerta. Tak, aby potem wszyscy mogli się radować nowym dziełem. Albumem znaczy.
A teraz z innego kątka, bo o spotkaniu z Marianem Łazarskim, które wielce interesujące było, nie napiszę. Uczyni to bowiem Krystyna Kamińska za jakiś czas w naszym portalu. Ale przy muzeum zostanę. Bo tak naprawdę w naszym kiedyś pięknym, dziś niekoniecznie, mieście, miejsc zachwycających jest niewiele. Ale park przy willi Gustawa Schroedera takim jest. Morze przebiśniegów tam właśnie kwitnie, rzeźba pani Zofii Bilińskiej też zachwyca. Więc jak wam się wydarzy wizyta krewnych, przyjaciół, znajomych królika i nie będziecie wiedzieli, gdzie pójść i co im pięknego pokazać, to właśnie tam. Do Muzeum Dekerta. A jak sama willa będzie otwarta, to oprócz zwiedzania przepięknego ogrodu, staraniem pana Zdzisława Linkowskiego – byłego szefa instytucji uczynionego, warto też wejrzeć do wewnątrz. Bo tam skarbów całe mnóstwo. Jak choćby kartusz herbowy Królestwa Prus, o którym cudnie mówił ostatnio kustosz Janusz Michalski. Ale też cudnie zachowane wnętrza fabrykanckiej posiadłości, o której pani Claudia Mueller, wnuczka ostatnich właścicieli i jedna z ostatnich prawowitych mieszkanek, mówi –Jak pięknie ten dom takim oglądać. Tam jeszcze jest śliczny serwis śniadaniowy, tam jeszcze są rzeźby marmurowe i alabastrowe z tą jedną, o której ja mówię, że jak tam się ktoś włamie i ukradnie, to ani chybi, szukajcie u Ochwat.
Ale nie, tam przecież dobytku naszego, publicznego, w tym tej pięknej rzeźbki, pilnują ochroniarze i pieski. W tym Willa, cudne stworzenie o niebieskich oczach. W każdym razie, jak już pokazaliście znajomym katedrę i Askanę, to pamiętajcie, jest jeszcze muzeum.
P.S. A domowe jaskółki świergotnęły – Bo ty znów gdzieś łazisz, znów czegoś fajnego dotykasz, a kto nam płytkę z muzyką odpali? No wiesz, my same nie umiemy… I zarządziły ni mniej ni więcej, tylko „Rapsodie węgierskie” Ferenca Liszta. Oj, ja też lubię, i wcale nie liczył się fakt, że chciałam posłuchać kolejny raz „Tańców połowieckiech” Aleksandra Borodina. Na to też przyjdzie czas. No może długi, bo ptaszory jakoś tego Liszta lubią. Więc słuchamy Liszta... Niech będzie.
P.S. 2. A dziś w Winnym Grodzie Lubuski Laur Literacki. Mało nas w tym rozdaniu. Mało, bo kryteria są dziwne…
P.S. 3. Dziękuję przemiłej znajomej, że o miejscu magicznym, jednym z moich kilku na tych ziemiach, czyli o Marzęcinie napisała. I wcale, ale bardzo wcale sobie nie życzę, aby tam tabuny turystów się zwaliły. Ale kolejny raz dziękuję Nadleśnictwu Kłodawa, że tak o to miejsce dba. O Kostrzynie napiszę przy okazji. A tak nadmieniam, bo przemiła znajoma też o tym moim prywatnym czakramie też kiedyś napisała,
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.