2014-08-04, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Skończyliśmy wycieczkę, usiedliśmy w Nierzymiu na lody i piwko, a tu jak nie zagrzmi, jak nie postraszy… Ale strach się było bać dopiero w mieście na siedmiu wzgórzach, na przystanku koło Łaźni, bo tu mnie tak dokładnie dopadła burza.
Ale po kolei. Tradycyjnie w niedzielę poszłam na klubową wycieczkę, tym razem Nasza Chata plątała się nad jeziorami wokół Nierzymia. Dotarliśmy tam miejskim autobusem i była to walka o przetrwanie, bo mały autobus, ludzi, w tym z dziećmi w wózkach, cała chmara. No jednym słowem ścisk i zupełny brak komfortu za całe 6 zł, bo tyle kosztuje bilet w jedną stronę. A w samym Nierzymiu kontrolerzy, zwani wdzięcznie przez ogół kanarami, zaczęli sprawdzać bilety. Oznacza to jedno – otwarte tylko przednie drzwi, ludeczki się przeciskają, matki w drugą stronę do wózków. No horrendum jedno wielkie. Przeżyłam. Ale chwilkę po całym pandemonium przemiły znajomy, który ma kręćka olbrzymiego na punkcie publicznej komunikacji, no zna rozkłady, jeździ zapomnianymi liniami, łazi po byłych nasypach kolejowych, a jak trzeba, to całuje na pożegnanie pociągi i tramwaje jadące na złomowanie, wyjął telefon i uciął sobie wielce interesującą pogawędkę z panią z MZK, chyba z nadzoru ruchu albo jaką inną dyżurną. Znam człowieka już jakiś czas, lubię z nim łazić po bezdrożach, ale za bogi wszystkie nie przypuszczałam, że potrafi krzyczeć na pracownika MZK, wcale nie podnosząc głosu. I miał rację, kiedy do maksa zdenerwowany przekonywał, że wszak upał jest, a tu MZK podstawia mały autobus na mega popularne kąpielisko, a tak właściwie to mogłoby busika małego dać i też by było dobrze. Pani z MZK coś tam tłumaczyła, ale zapewniła, że na tę 16.05, czyli powrót, firma podstawi przegubowca. I tak podczas całego plątania się po lasach wokół cudnych jezior zastanawialiśmy się, czy tak się stanie. Szczęściem tak było, bo ludzie, którzy czekali na komunikację miejską, zwyczajnie by się nie zmieścili.
No i słowo refleksji się należy. Akurat tak się składa, że w niedziele MZK ma okrojony rozkład jazdy i akurat może zakładać, że do Nierzymia to jednak trochę ludzi się wybierze, więc założeniem a priori powinno być, że akurat tam jedzie przegubowiec, albo dwa autobusy. Inna rzecz, że kursów winno być więcej, właśnie w weekend i jak jest upał. A tego lata tak jest. Ja, co prawda, tam nie jeżdżę, ale wielu gorzowian tak, więc po co narażać ich na stresy. A potem MZK się dziwi, że pasażerów im ubywa. No tak, ubywa, bo jak ktoś przeżył podróż w takim „komforcie”, to na następny raz zrobi wszystko, aby tylko z MZK nie jechać. A mnie jest podwójnie przykro, bo jako eko zawsze stawiałam i stawiam na publiczną, bo mniej inwazyjną, komunikację. No cóż, raczej długo nie skorzystam.
Ale koniec końców, długi autobus przyjechał. No i jak już wszyscy się tam zapakowaliśmy, to burza dała o sobie znać. Znaczy zagrzmiało i zrobiło się mało komfortowo. A jak dojechaliśmy do Różanek, to wielkie kałuże świadczyły, że tu padało. A jak się zbliżyliśmy do miasta na siedmiu wzgórzach, to się rozpadało i to tak, że przez szyby nie było widać, gdzie jesteśmy, taka to ściana wody była.
Po okropnie upalnych dniach nareszcie chwila oddechu. Ja deszcz najgorszy przeczekałam w wiacie przystankowej MZK przy Łaźni i bogom wszystkim oraz memu dżinowi z lampy Alladyna dziękowałam za to, że jakieś bezmózgie karki tej wiatki nie zdewastowały. Razem ze mną tam koczowało trochę ludzi. I co dziwne, to był przyjacielski tłumek, ludzie się do siebie uśmiechali, komentowali i nawet jak ktoś chciał zapalić papierosa, też problemu nie było. No byłam maksymalnie i do końca pozytywnie zdumiona. Bo jak się okazuje, można. Można się przyjaźnie i fajnie zachowywać. Czyli było jak na Przystanku Woodstock, niebywałe, ale jednak.
A potem w rzednącym na chwilę deszczu pomaszerowałam dalej i nagle o krok od wiatki zobaczyłam takie obrazki, jakie zwykle oglądam w telewizji, czyli zalaną i to dość mocno ul. Jagiełły, tak, że dwa lub trzy samochody stały na światłach awaryjnych i czekały na pomoc.
A wody tyle było na ulicy, że się zmartwiłam o moją ulubioną piwnicę, no wiecie, tę jazzową, ale musiałam pomyśleć i o sobie, bo moje wysłużone co prawda buty do chodzenia po górach jej nie wytrzymały i nagle mokro się w stopy zrobiło. No nie dało się przejść. Było jak nad morzem.
Ale co tam. Najważniejsze, że okropny upał poszedł sobie precz i zrobiło się chłodno (w miarę), ciemnawo i mokro, czyli jak w normalnym kraju, który nie leży na równiku lub coś w podobie. Można oddychać było i jak tam sobie lazłam w tym deszczu, rzadkim na chwilkę, to mi w końcu komfortowo było. Bo my, krasnoludki polskie, najbardziej na świecie nie lubimy upałów, silnego słońca i wszystkiego, co się łączy z tak zwanym latem. My, krasnoludki polskie lubimy cień i chłód, a tego braknie tego roku okropecznie. No pozostaje emigracja do Norwegii, ale jak się dogadamy z tamtejszymi trollami? No się nie dogadamy, więc pozostaje cierpienie z tego oto upału i nadzieja na burzyczki takie, jaka nas nawiedziła w niedzielne popołudnie.
No i z innego kątka. Dziś o 19.00 startuje w FG muzyka dawna. Liczę godziny, bo akurat ten festiwal okropecznie lubię. Lubię start, po raz drugi w FG, lubię muzykę w kościołach i finał w FG, po raz drugi, bo wcześniej odbywał się w katedrze. Więc jak nie macie pomysłu na to, co robić, to po prostu przyjdźcie na muzykę dawną. Satysfakcja wielka jest. Bo te dziecka wiedzą, co grają i wiedzą, jak to grać. A melomańskie uszy szalenie usatysfakcjonowane są. Naprawdę.
P.S. W 1870 roku zaczęła się wojna francusko-pruska. Francja przegrała, a my dziś chodzimy po lasach po francuskich brukach dużo ich zwłaszcza w pobliżu Barlinka, bo te bruki ułożyli jeńcy francuscy. Turyści czasem przeklinają te bruki, a czasem błogosławią. Ale drogi stare są i do dziś funkcjonują. Warto pomyśleć. Ja wiele razy chodziłam po tym bruku i mnie on odpowiada.
Dzisiaj też przypada rocznica śmierci Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, umarł od zabłąkanej kuli w budynku niezbyt oddalonym od Filharmonii Narodowej. Wiele razy tam stawałam i kładłam kwiaty. Zapalałam tam znicz. A w głowie przewijał mnie się wiersz:
x
Stojąc przed lustrem ciszy
Barbara z rękami u włosów
nalewa w szklane ciało
srebrne kropelki głosu.
x
I wtedy jak dzban - światłem
zapełnia się i szkląca
przejmuje w siebie gwiazdy
i biały pył miesiąca.
x
Przez ciała drżący pryzmat
w muzyce białych iskier
łasice się prześlizną
jak snu puszyste listki.
x
Oszronią się w nim niedźwiedzie,
jasne od gwiazd polarnych,
i myszy się strumień przewiedzi
płynąc lawiną gwarną.
x
Aż napełniona mlecznie,
w sen się powoli zapadnie,
a czas melodyjnie osiądzie
kaskadą blasku na dnie.
x
Więc ma Barbara srebrne
ciało. W nim pręży się miękko
biała łasica milczenia
pod niewidzialną ręką.
x
Nie inne, ale właśnie ten erotyk. I wiem, że nie tylko mnie..
In memoriam tym, co tam…
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.