2014-09-29, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Oczywiście chodzi o bilet na następną niedzielę na żużel. Przecież Stal jedzie po złoto! Jako wieloletnia karneciara miałam prawo kupić go wcześniej na swoje stałe miejsce, ale mnie nie było, więc się karnie ustawiłam w kolejce i jest.
A było tak. Wracałam z Gruzji i już na koszmarnym dworcu PKP, a właściwie w wielkiej galerii z przylepionymi doń kasami, dopadł mnie telefon od zaprzyjaźnionego rodzinnego osobnika z informacją, że już kończy się sprzedaż dla karneciarzy i jak chcę iść na mecz (w domyśle – muszę), to mogę sobie bilecik kupić w niedzielę w galerii NovaPark. Osobnik zaprzyjaźniony podał mi nawet godziny otwarcia. No więc poszłam tam wolnym krokiem, na długą chwilkę przed otwarciem, bo pomyślałam, że w razie konieczności czekania pogapię się na rzekę i będzie OK. No i jakie było moje zaskoczenie, kiedy już na pół godziny przed W przed sklepem Stali stał całkiem pokaźny ogonek. I kibiców co chwila przybywało. Odstałam swoje, bilet na mecz zakupiłam, nawet na swoje stałe miejsce i teraz pozostaje czekać i jednak mieć nadzieję na najcenniejszy medal. Tym bardziej, że dwa punkciki z Leszna można spokojnie odrobić. No, ale to jest sport.
A kiedy tak stałam w ogonku, to pomyślałam, że jednak serce kibica jest wielkie, skoro ludziom chce się w niedzielę zrywać w miarę bladym świtem i jechać z Dębna, Myśliborza czy skąd inąd, aby Staleczkę dopingować. I nawet jak nam zostanie srebro, które już mamy, to też będzie dobrze, bo jednak drugie to nie trzecie miejsce. Ale mamy wielką szansę na złoto!
A teraz będzie o koszmarach. Miasto nad trzema rzekami ma koszmar w postaci Dominanty, czyli brzydactwa okropecznego na rondzie za Wartą. „Zaszczytny” tytuł Makabryły przyznali jej czytelnicy i fachowcy od architektury „Gazety Wyborczej”. Takiż sam tytuł ma dworzec PKP w Poznaniu. I o ile lokalna nasza makabryła jest paskudna, ale nie zatruwa życia ludziom, to poznański dworzec, w istocie galeria, zatruwa życie podróżnym do maksa. Nie wiem, kto to okropieństwo, mam na myśli ten quasi dworzec, zaprojektował, ale ukarałabym go w taki oto sposób. Dałabym mu walizę ważącą 19 kg, bo tyle moja ważyła, i kazałabym mu ganiać po tym okropnym miejscu w poszukiwaniu informacji, potem kas, potem jeszcze peronu. I na dokładkę zatrzymałabym schody ruchome oraz windy. I ciekawe, czy ten koszmar zszedłby z deski kreślarskiej i doczekał się realizacji. No chyba nie. Koszmar koszmarny ku utrapieniu podróżnych. Nie ma tam nawet miejsca, żeby podróżny sobie w spokoju poczekał na połączenie. Paskudne bryła, paskudne wnętrza, hordy zakupowiczów. Myślę, że nawet Franz Kafka by czegoś tak okropnego nie wymyślił. No i gratuluję stołecznemu Poznaniowi tego okropieństwa, które należy raczej unikać i omijać szerokim łukiem. Paskud prawdziwy.
A teraz smutek Renaty Ochwat. O śmierci pani Niny Trojan dowiedziałam się z netu, kiedy po ponad tygodniu odpaliłam komputer. Nie było tam słowa o pogrzebie, pomyślałam, że choć pójdę Ją pożegnać w ostatniej drodze. Dopiero z klepsydry przy katedrze dowiedziałam się, że ostatnia droga nestorki gorzowskiej fotografii odbyła się w sobotę, czyli kiedy ja siedziałam w samolocie z Batumi do Poznania. Nie zdążyłam, pójdę więc na cmentarz i położę różyczkę na grobie.
Miałam ten wielki zaszczyt i przeogromną przyjemność, że znałam panią Ninę, napisałam o Niej kilka tekstów. Pamiętam, jak pani Nina zmyła mi kiedyś głowę, kiedy napisałam o tym, jak zamieniła łazienkę w ciemnię i rodzina czasami miała kłopoty z korzystania z toalety. Usłyszałam wówczas taki tekst. – Wy ciągle tylko o tym sraczyku piszecie, a nie o zdjęciach, a tak naprawdę to one są ważne – mówiła z lekkim wyrzutem. To było tylko raz, bo pani Nina to był supermegażyczliwy człowiek, który drugiemu nieba by przychylił, aby wszyscy byli szczęśliwi. Pamiętam, jak już w mocno podeszłym wieku, z ogromnymi problemami z widzeniem świata, pod troskliwą opieką córek i zaprzyjaźnionych osób uczestniczyła w życiu miasta. Zawsze świetnie uczesana, dobrze i z gustem ubrana, życzliwie komentowała rzeczywistość, którą już wówczas doświadczała dzięki pomocy krewnych i przyjaciół. To był Wielki Człowiek, Wielka Kobieta, która zrobiła bardzo wiele dobrego i która wcale nie czekała na jakieś wielkie oklaski. W tym dzisiejszym świecie, zabieganym, rozpędzonym i zorientowanym na sukces, choćby iluzoryczny, ale jednak, takich ludzi, jak pani Nina, jest coraz mniej. Mirce, pani Alicji, rodzinie serdeczne i szczere słowa współczucia.
A teraz prywatne radości. Zanim pojechałam na Kaukaz, wiedziałam, kto dostanie Motyla. No inne opcje raczej nie wchodziły w rachubę. Serdecznie gratuluję Adamowi Bałdychowi i profesorowi Dariuszowi A. Rymarowi (piszę per profesor, bo szacowny laureat jest doktorem habilitowanym, a więc zgodnie z uczelnianym tradycjami należy pana Rymara tytułować profesor). W przypadku Adama Motyl nie podlegał żadnej dyskusji. Natomiast w przypadku pana profesora D.A. Rymara sprawa była bardziej skomplikowana. Bo słyszałam opinie, że to naukowiec, że jego książki to wykład historyczny, trochę odległy od szeroko rozumianej kultury. Jak dla mnie to absurdalne tłumaczenie, bo książki Dariusza Aleksandra Rymara, owszem, są zapisem historii, ale historii najnowszej, a co za tym idzie, także zapisem kultury codziennej życia miasta nad trzema rzekami. Bo historia to nie tylko fakty i daty, to także bardzo szerokie tło, to także, a może i przede wszystkim, opowieść o ludziach uwikłanych w rzeczywistość, w jakiej im przyszło żyć. Gratuluję kapitule nagrody, gratuluję tego, że nie posłuchała populistycznych argumentów, że kultura to tylko stricte artystyczna działalność i tym razem nagrodziła wybitnie naukową a jednocześnie wybitnie propagatorską działalność. Ten Motyl jest dla mnie dowodem na to, że nagroda prezydenta osiągnęła kolejny, dość wysoki szczebel. I naprawdę trudno teraz będzie kolejnym Kapitułom doceniać osiągnięcia innych, bo zestawienie z pracami i osiągnięciami pana profesora może być zwyczajnie trudne. Rzadko bowiem w mieście nad trzema rzekami znaleźć można kogoś, kogo w jednym szeregu będzie można ustawić z Dariuszem A. Rymarem i jego osiągnięciami. Polecam zresztą książki pana profesora do czytania, bo choć naukowe one są, dały wszakże tytuły naukowe oraz uznanie w środowisku, ale na pewno nie są nudnymi piłami, a wręcz przeciwnie. To pasjonujące pozycje pokazujące ważne wydarzenia, jakie miały miejsce w mieście na siedmiu wzgórzach. Niektóre z nich to prawdziwe dreszczowce. Bo szacowny laureat, nie dość, że jest znakomitym historykiem, to jeszcze ma ten dar, że umie pisać w sposób pasjonujący o rzeczach, które go zajmują, a zajmuje go historia miasta nad trzema rzekami.
Tak się składa, że pana profesora znam od czasów, kiedy był jeszcze studentem historii na szacownej uczelni, jaką dla mnie jest mój i nie tylko mój Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pamiętam początki Dariusza A. Rymara w Archiwum. Oglądałam i pisałam o tym, jak archiwum z zapyziałej instytucyjki, do której zaglądali nieliczni, pod jego kierownictwem zamienia się w ważną i wyrazistą placówkę badawczą z niezłymi osiągnięciami. Mam na swojej regionalnej półce książki pana profesora, do których wracam. To on pierwszy postanowił wydać „Rubież” Natalii Bukowieckiej-Kruszony, czyli powieść z kluczem o początkach polskiego Gorzowa (to chyba ewenement w skali kraju). Redaktor, znaczy Dariusz A. Rymar, opatrzył wydawnictwo stosownymi notami, a na promocję zaprosił córkę autorki. To było wydarzenie (z córką Natalii Bukowieckiej-Kruszony przyjechała jej przyjaciółka Barbara Falender, wybitna polska rzeźbiarka, dla mnie to był bonus niezwykły, móc z nią porozmawiać). To Dariusz A. Rymar wydał fantastyczny tom dokumentów z pierwszych polskich dni miasta nad Wartą „Trudne gorzowskie początki. Z dziejów gorzowskich instytucji (teksty źródłowe z lat 1945-1948). To tam można przeczytać, co i w jakiej kolejności wywozili Rosjanie, oraz też i określenie „dwóch niemczaków do pomocy potrzeba”. O kardynalnym dla miasta i regionu roczniku „Nadwarciański Rocznik Historyczno-Archiwalny” nie wspomnę, bo sama tam od czasu do czasu coś publikuję. Zresztą osiągnięć w propagowaniu historii najnowszej pan profesor ma cały wór. I tym bardziej należy się cieszyć, że miasto poprzez Motyla w końcu doceniło tę pracę. Bo takiego skrupulatnego i dociekliwego historyka dziejów najnowszych mogą nam pozazdrościć wszyscy dookoła.
Olek, bardzo, bardzo się cieszę i serdecznie gratuluję!!!!!!!!!!! No i czekam na kolejnego dreszczowca z dziejów najnowszych miasta nad trzema wzgórzami.
No i zobaczcie, rozpisałam się ponad wszelką miarę, ale tydzień mnie nie było, więc wybaczcie.
P.S. W domu klar. Kawa rośnie. Dżin lata za mną i prosi, nie jedź na razie nigdzie. Nawet jaskółki na chwilkę się ucieszyły, że w domu jestem i kontente słuchają sobie „Tańców połowieckich” Aleksandra Borodina, bo jeszcze nie pokumały, że nowa płytka w domu jest. Tym razem z gruzińską muzyką ludową….
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.