2014-11-06, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Wczoraj odbyła się promocja 21. tomu „Nadwarciańskiego Rocznika Historyczno-Archiwalnego” w Archiwum Państwowym. Ja mam to szczęcie i zaszczyt, że od trzech lat jestem autorką, której teksty przechodzą weryfikację naukową. Dziwne.
Najpierw będzie o przemiłych zaskoczeniach. Pierwszym było spotkanie z panem dr. hab. Radosławem Skryckim z Uniwersytetu Szczecińskiego, którego zgodnie z tradycją uniwersytecką profesorem tytułować należy. Mam tę przyjemność i zaszczyt znać pana profesora od kilku lat. Słuchałam Jego wykładów w ramach marchijskich spotkań w bibliotece wojewódzkiej u pana dyrektora Edwarda Jaworskiego (nie było pana dyrektora na promocji, a szkoda) oraz u pani Grażyny Kostkiewicz-Górskiej. Byłam w Zielonej Górze, kiedy pan profesor odbierał Lubuski Laur Naukowy za swoją rewelacyjną książkę o starych mapach tych regionów, gdzie my dziś mieszkamy.
No i jak przyszłam do Archiwum, to właśnie pan profesor był pierwszym, którego spotkałam. Zamieniliśmy słówko, było uroczo. A potem jeszcze fajniej było, bo spotkałam dawno niewidzianego, przeze mnie oczywiście, dr. Grzegorza Jacka Brzustowicza, dr. Marka Golemskiego, pana Wiesława Szlachciuka i panią Anitę Szlachciuk. Było zresztą moc fantastycznych znajomych z miasta na siedmiu wzgórzach, których zwyczajnie lubię i z którymi chwilka rozmowy jest warta wiele. Choćby przywołać muzealnych archeologów, choćby dr. Zbyszka Syskę, choćby panią profesor Weronikę Kurjanowicz, do której trochę dość bezceremonialnie zaprosiłam się na herbatę, choćby panią Agnieszkę Dębską, miejską konserwator zabytków, Zbigniewa Czarnucha w końcu i całą naszą regionalną gromadę, co to spotkania z nimi, to… Napisałam wcześniej.
A mój malusi sukces polegał na tym, że rada naukowa „Rocznika” , w której zasiada między innymi właśnie pan prof. Radosław Skrycki, przyjęła do druku mój naprawdę niewielki tekścik o śp. księdzu Janie Kowalu, proboszczu mierzęcińskiego kościoła. Tekst bowiem jest raczej i na pewno spisem pytań, aniżeli odpowiedzi na nie. Bo to cały czas jest zagadka. Wszystko jest zagadką, sama postać księdza, przebudowa i takie tam różne.
Tekst, a właściwie ten szkic, powstał na polecenie Zbigniewa Czarnucha, którego również mam szczęcie i zaszczyt znać od lat. Jakiś czas temu usłyszałam polecenie ‒ napisz (z szefami, a Zbigniew Czarnuch jest szefem pewnego kółka regionalistów, do którego też należę, się nie dyskutuje), więc napisałam. Mówiłam o tym zresztą wczoraj. A po spotkaniu, już w kuluarowych rozmowach, kilka osób, w tym państwo Szlachciuk, co sobie poczytuję za honor, mówiło, że tyle razy byli w Mierzęcinie, a jakoś do głowy im nie przyszło zajrzeć do tego maleńkiego kościółka. A teraz na pewno to uczynią. I to jest ten mój malusi sukces. Może wyłazi ze mnie upiorny przewodnik, może nauczycielka, którą kiedyś przez krótki interwał życia byłam, ale zwyczajnie mnie jest cudnie, że jednak kogoś do czegoś zainspirowałam. Do zajrzenia do małej wiejskiej świątyńki, która jest filialnym kościołem parafii w Dobiegniewie.
Warto bowiem wiedzieć, że kościół w Mierzęcinie jest ewenementem na skalę na pewno Ziem Zachodnich, które jeszcze czasami niektórzy nazywają Ziemiami Odzyskanymi lub Macierzą, co to dla mnie już kuriozum zwykłym jest, ale chyba też i na skalę większą, może marchijską, a może nawet krajową. Bo to jest arcydzieło sztuki. I do tej chwili nie wiem, jak to się stało, że akurat w Mierzęcinie, słynnym ze ślicznego pałacu (chwała tym, co to własny majątek tam utopili w renowację oraz wyszli obronną ręką z walki o niego z pewnym dziwnym naukowcem, Aleksandrem von Waldow, od którego po akcji mocno dyskusyjnej odzyskiwania odremontowanego za, że zaznaczę kolejny raz, za polskie prywatne pieniądze, osobista rodzina się odwróciła) nastał mądry ksiądz, który dokonał takiej sztuki. Aby się przekonać, o czym tu bajam, do Mierzęcina jechać trzeba. A nawet jak się tam będzie nie w niedzielę, to zawsze lokalni pokażą, gdzie pan kościelny mieszka. A pan kościelny chętnie otworzy świątyńkę i jeszcze słówko o byłym proboszczu, jak i anegdotkę niejedną opowie.
No chyba, że nagle zmasowany atak turystów spragnionych ciekawych widoków mu się zwali na głowę, wtedy może i burknie coś, ale i tak kościół otworzy. Warto wówczas do puszki kościelnej wrzucić grosz, jak to zwykle Zbigniew Czarnuch czyni.
A zobaczyć naprawdę warto, bo poza tym obiektem nie znam innego, który byłby tak konsekwentnie przebudowany, z taką świadomością formy, z taką znajomością wytycznych kierunku. I szlag, nie wiem, skąd ksiądz Jan Kowal tę wiedzę, architektoniczną powziął. Bo architektura to taka przedziwna wiedza jest. Na skrzyżowaniu nauk ścisłych – trzeba wszystko wyliczyć, dobrze obmyślić, ale i mieć tę wiedzę oraz wrażliwość daną artystom, aby bryła była pełnią. Bo decorum jest tak samo ważne, jak bryła. Muszę zapytać pana Wiesława Szlachciuka albo gorzowskich archeologów, którzy umieją czytać maleńkie skorupki i z nich wysnuwać prawdy co do historii ogólnej i szczegółowej. Może oni będą mi w stanie to objaśnić, bo kwity, jakie po księdzu Janie Kowalu zostały, zupełnie tego nie tłumaczą.
A drugie pozytywne, już nie personalne zadziwienie i zachwyt, to iluminacja archiwum. No jakie piękne. Bo nagle w mieście na siedmiu wzgórzach poważna instytucja wyglądała cudnie. Bo te czerwienie i niebieskości, bo piękna bryła, taka geometryczna, za sprawą światła dodatkowego uroku nabrała. A jak ktoś gada głupoty o czerwieniach, to zwyczajnie nie wie, o czym mówi. Vide, amerykański, znaczy z USA, styl. A co stamtąd, czasem normą bywa.
I jeszcze jedno. Pogratulowaliśmy wszyscy panu profesorowi Dariuszowi A. Rymarowi habilitacji oklaskami oraz tego, że Motyla dostał. I że kolejny raz powtórzę, kto, jak nie pan profesor, bo od lat zgłębia współczesną historię miasta na siedmiu wzgórzach, raczy nas thrillerami z dziejów najnowszych takimi, że trudno się od nich oderwać, Motyla powinien dostać i dostał. W końcu. Pan profesor nie lubi siebie celebrować, tym razem dał radę. Myślę, że ojciec osobisty, pan prof. Edward Rymar byłby zadowolony z syna, ale zrządzeniem losu tym razem w mieście obok archiwum Go nie było. Osobiście kolejny raz prof. Dariuszowi A. Rymarowi gratuluję. Nieskromnie będzie zaznaczyć, że znamy się jeszcze z czasów Alma Matris, Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, choć z innych niż naukowe przyczyn.
Przepraszam, że tak dużo dziś o sprawach odległych, ale i nieodległych od miasta na siedmiu wzgórzach piszę, ale zwyczajnie tak się porobiło, że wszystko co obecnie się dzieje, każdy miejski temat, staje się polityką i to wielką. A zaczęła się czarna kampania wyborcza, a ja nie mam ochoty o tym pisać. Nie chcę, nie interesuje mnie. Bo wybory na fotel szeryfa winny być, w moim myśleniu oczywiście, wyborami dobrego gospodarza. A niestety, tak znów się nie dzieje. Bo znów zaczyna się czarny PR, który doskonale rozumie nadredaktor portalu, ja niekoniecznie. Bo zwyczajnie wolę myśleć – miasto, dobry gospodarz, dobrze się mieszka. Chciałabym…
P.S. A w domu znów wojna. – Znów nas z lewej mańki potraktowałaś, znów tu siedziałyśmy i słuchałyśmy rewelacyjnego kontrabasisty Renauda Garcii-Fonsa (bo muza włączona była), a ty sukcesy zaliczasz. A nas tam nie ma i wcale nie wierzymy, że coś sensownie mówiłaś. Bo jak nas nie ma, to nie ma szans, że cokolwiek sensownego mówisz. No nie ma takiej opcji. A na koncert idziemy razem – syczą jaskółki, które siedzą na oparciu kanapy i śledzą, co piszę. – Chyba jednak cię nie lubimy, ale na koncert w auli PWSZ w sobotę to same trafimy. Jednak cię nie lubimy – znów przez skręcone w tym oto okropnym oburzeniu dzioby słychać. Przeżyję, nie pierwszy raz. Ale nie ma szczebiotu – Wyprowadzamy się i zamilcz o nas. Będzie więc chyba dobrze.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.