2014-12-16, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
No właśnie, poznawanie swojego, ale i nie swojego. Taka superfajna lekcja mnie się wydarzyła, a to przy okazji przemiłego wieczoru w towarzystwie ludzi, których nigdy bym nie podejrzewała, że bardzo dobry krążek znajomych tworzą i do którego trochę siłą zostałam zaproszona.
A było tak. Bardzo mocno chciałam porozmawiać z pewnym artystą. Bardzo. Bo od wielu lat cenię i podziwiam. No i jeden z przemiłych znajomych powiedział, chcesz, to masz. Zrobiłam więc sałatkę (o dziwo wyszła, więc nie wyglądała i smakowała jak klej, jak zawsze), poszłam i tu zaskok. Pozytywny. Bo spotkaliśmy się w ekipie, która się zna z różnych wydarzeń, ale jakoś tak się, mnie przynajmniej, nie bardzo w jedno kółko łączy. A jednak. No i cuda wielkie się zdarzyły, bo gadaliśmy dużo o historii Landsbergu i miasta nad trzema rzekami, polskiego od stycznia 1945 roku, o ludziach w nim mieszkających oraz troszkę, dla mnie zbyt mało, o ukochanym moim władcy, Fryderyku II Wielkim Hohenzollernie. Ale rozumiem, że moje osobiste fisie nie muszą być podzielane przez innych. No w każdym razie, nota bene mówiąc, zainfekowałam nowe kółko myślą taką, że w przyszłym, już 2015 roku, przypada 600. rocznica obecności domu Hohenzollern w Berlinie i generalnie w Niemczech, choć przez różne dzieje historii Niemcy różną nazwę nosiły. No zwyczajnie na wystawę trzeba jechać, bo za chwilkę niewielką się otworzy. I mówię to ja, Żydówka, która raczej nie powinna takich dat pamiętać. Ale jak powtórzę, no cóż, Władcę kocham i wielbię, więc pamiętam. I dodam, on akurat Żydów nie prześladował, jak i innych, którzy w tamtych czasach nieewangelikami byli. Taki czas. Więc jak ktoś w czambuł potępiać władcę będzie, to niech i ten aspekt weźmie pod uwagę. Tak na chwilkę wrzucam…
A potem gospodarz spotkania pokazał mnie księgę adresową Landsbergu z roku 1914 i okazało się, że mieszkam w kamienicy, w której była od początku restauracja prowadzona przez właściciela, którego nazwisko różnie było zapisywane. Ale w mojej kamienicy mieszkali także i tacy ludzie jak pani Steinbach, no nie, nie Erica ani jej rodzina, ale nazwisko znajome i ciągle wywołujące emocje. Tamta Steinbach to wdowa i rentierka. W kamienicy mieszkał również pan Johan Godziewski.
No i znów się zafrasowałam wielce. Kolejny raz mnie się pokazało, że Landsberg, dziś miasto na siedmiu wzgórzach w polskiej transkrypcji, to jednak miasto wielu kultur, na pewno dwóch było, albo i trzech w tamtych czasach. Bo mieszkali w drogiej, na ówczesne czasy dzielnicy zarówno Niemcy, ale i też chyba Polacy, idąc śladem nazwiska będzie, Godziewski. Bo to 1914 rok. A skoro Księga Adresowa miasta Landsberg ich notuje, Polaków, lub tych, co nosili genetycznie polskie nazwiska, musiało ich być tu więcej. Polaków, którzy w tym typowo niemieckim mieście coś znaczyli i do czegoś doszli, skoro im się udało zamieszkać w drogiej wówczas i prestiżowej dzielnicy, jaką na przełomie XIX i XX wieku było Nowe Miasto, a dziś moja kamienica.
No i nagle się okazuje, że w tym mieście, mieście sennego niemieckiego pogranicza, wcale tak sennie nie było, bo cały czas się tu gotowało, bo genetyczny żywioł niemiecki, tu znakomicie osadzony, miał cały czas w tyle głowy Polaków, którzy też coś tu osiągali (wide, Tatar, polski szlachcic, fundator Cmentarza Świętokrzyskiego, ale i kościoła przez nas nazywanego Czerwonym, Klaudiusz Alkiewicz). Najpierw drobnych robotników, a potem może już całkiem nieźle osadzonych mieszkańców. A jak dodać nas Żydów, to już jest niezła mozaika. Tak więc kulturowy tygiel od zawsze był i nadal jest. A mnie szalenie świetnie było poznać szacowne towarzystwo, jakie moją kamienicę zamieszkiwało przede mną i jak kiedyś ktoś z byłych mieszkańców tej kamienicy zapuka i zechce wejść, to otworzę szeroko drzwi i powiem, witam. Bo warto wiedzieć, że nikt z nich, byłych, nie ma zamiaru domagać się zwrotu majątku. Historia za nas zadecydowała. No cóż.
W każdym razie fajnie się dowiedzieć, tak późno niestety, kto w mojej kamienicy mieszkał. Na tym też polega poznawanie swojego. Mego miejsca, ale mego, bo tak dzieje się ułożyły. Wieczór prześwietnie się ułożył. Bo cudnie było, ale i znów pola do szukania pewnych wątków się otworzyły. No cóż, kamienica czeka na rozpoznanie, no i pani Steinbach, bo i pan Godziewski… Do tropienia więc. Swoje, nie swoje… Oto pytania. Moje oczywiście, ale chyba nie do końca moje, bo jednak landsberskie, bo jednak nie moje… No głowa boli.
P.S. A przy okazji spotkania kusztyczek niewielki wypiliśmy za pamięć wdzięczną i ciągle ważną Andrzeja Gordona, bo akurat wczoraj wypadała rocznica jego urodzin. Biografka pamięta. No i się zaczynił gadulec o Gordonie i jego sztuce. Wszyscy z nas tylko dobrze o malarzu mówili. Bo jak inaczej mówić o malarzu, wielkim artyście, który tu zamieszkał, choć mógł w stolicy. Mnie jego malarstwo ciągle urzeka i zauracza. I mało mnie interesuje jego burzliwe życie. Uwielbiam patrzeć na jego prace. Zawsze. A nie przypuszczam, że pewni ludzie pozwolą znów popatrzeć na kolekcje domowe, więc tylko pamięć pozostaje. Minęło 69 lat. Tylko tyle i aż tyle. Pamięci Andrzeja Gordona świeczkę palę i tak długo, jak żyć będę. Bo jak dla mnie największym malarzem współczesnego, po 1945 r. miasta nad trzema rzekami miasta był. Twórcą.
P.S. 2. Przepraszam, że nie o tym, co się już w mieście dzieje nie piszę, ale takie prywatne są zwyczajnie bardziej interesujące. No niestety…
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.