2015-04-03, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Trochę późno o tym piszę, bo ciągle się coś wydarzało innego. Jaka szkoda, że radni, Wysoka Rada, jak uwielbiają się tytułować przedstawiciele nas, mieszkańców, jakoś tak bezrefleksyjnie na tę zmianę się zgodziła.
Dla mnie likwidacja Kamienicy Artystycznej Lamus jest potwierdzeniem tego, co piszę od kilku już będzie lat. Zwyczajnie za sprawą urzędników zwija nam się kultura w mieście. Bo to dzięki ich szatańskiemu pomysłowi kosa ucięła różnorodność, spowodowała, że skurczyła nam się baza, poznikały placówki. A teraz niknie kolejna.
I bardzo szkoda, bo odrębna, bo z dorobkiem, bo coś fajnego miała do zaproponowania. I to robiła. Jakoś przykro mnie się myśli, że kultura i to taka czasem kontestująca wynosi się z centrum. Szkoda wielka, bo galeria Kamienicy pokazała kilka bardzo dobrych wystaw. Wydawnictwo Kamienicy ma na koncie kilka ważnych książek. Fakt, za ostatni czas mocno okulał bar, ale to też dałoby się naprawić. Wiem, co mówię i piszę, bo ostatnio o tym dyskutowaliśmy w ciekawej ekipie ludzi.
Chcę przy okazji mocno i wyraźnie zaznaczyć, że bar, to nie Kamienica. Kawiarenka, wysmakowana i doprowadzona do dobrego w końcu stanu, to dodatek do tego, co w Kamienicy rzeczywiście się działo. I chciałabym, aby w końcu zrozumieli to wszyscy, którzy mówią o upadku Lamusa, myśląc tylko o barze. Bo tak naprawdę bar, kawiarenka, to było początkowo miejsce spotkań, gdzie schodziła się gorzowska bohema – jakkolwiek drwiąco w kontekście „miasta średniej wielkości” to brzmi. Potem coś innego stało się ważne – wydawnictwa, wystawy, spotkania, dyskusje, nawet urządzane przez wrażą gazetę, której nie czytam, ale właśnie tam były. Mimo kulejącego baru, Lamus był takim szkiełkiem, w którym, niczym na targu w gruzińskim Kutaisi, kumulowało się ciekawe życie. W Gruzji na targu gadają o codzienności, w Lamusie gadało się o sztuce – tej wielkiej, tej ważnej i popychającej życie do przodu, ale i tej małej, właściwie nie sztuce, ale o działaniach pozorowanych, które tylko do sztuki pretendują.
Jak się poczyta książki o antropologii kultury, to w każdej znajdzie się słowa, które mówią o konieczności istnienia takich miejsc, takich dziurek, w których rodzą się i dojrzewają rzeczy potem wielkie.
Nie udało się nam w mieście nad trzema rzekami ocalić takiej dziurki. Niknie. Szkoda. I jak zacięta płyta przy tej okazji powtórzę, jak dobrze, że po dwóch latach walki i milionach rozmów, protestów, nacisków, próśb udało się ocalić Jazz Club.
Szkoda, że zabrakło takiego społecznego oporu wobec Lamusa. Bo, że powtórzę, ginie nam wyraziste i dość oczywiście sprofilowane miejsce. I strasznym mnie się wydaje to prognostykiem, co do dalszego funkcjonowania kultury zorientowanej na świerzbienie mózgu, na poszukiwanie czegoś nowego, na odkrywanie tych krain i krainek, które są niezmiernie ważne, ale potrzebują wsparcia instytucji. Bo Lamus taki był.
Zwyczajnie nie zgadzam się z myśleniem, że tylko happening, tylko działania uliczne są jedynym dobrym kierunkiem, w jakim gorzowska kultura ma iść. Bowiem nie happening i nie sztuka uliczna są kulturą. To działania około. To rozrywka i zabawa. Kultura to coś znacznie więcej, to namysł, to pytania, to dyskusja, to pokazywanie trudnych, bo poszukujących artystów, to otwieranie różnych pól znaczeniowych. To czasami trud i odwaga w propagowaniu często niepopularnych tez. Ale też i to, że skoro wszyscy na artystę plują, choć po prawdzie nie wiedzą, na co i dlaczego, wówczas taka placówka, takie miejsce artystę tego zaprasza, a potem się okazuje, że jego głos i jego prawda jednak wartościowymi są. A każdy, który zechce znów na niego napluć, pięć razy się zastanowi, nim to kolejny raz uczyni. Bo artysta go w jakiś sposób zainfekuje, zarazi swoim myśleniem, swoim postrzeganiem świata.
Uff, taka egzegeza w obronie miejsca, które dzięki radnym znika nam z pejzażu. Szkoda. Myślę sobie, że tam w niebiesiech, Stolik numer Jeden siedzi i nawet nie pije, tylko ręce załamuje nad tym, co się tu nad trzema rzekami wyczynia. Bo możliwości żadnej, aby zadziałać, nie ma. A to właśnie ci ludzie tak bardzo walczyli o to miejsce i tak szalenie dumni z niego byli. Zmienił się czas, zmieniły się obyczaje i potrzeby. No szkoda bardzo.
I ciekawe tylko, kto i na jakie cele Kamienicę dostanie. Bo coś dziwnego się w mieście dzieje, coś bardzo dziwnego.
No i z innej mańki będzie. Spotkałam wczoraj w mieście mego byłego szefa Pawła Krysiaka, dziś naczelnego „GW” w Lublinie, wrócił do matecznika, bo tam na KUL studiował. I Paweł mnie powiedział, że rzeczywiście, jakieś niespokojne, zaburzone sygnały co to tego, co tu się dzieje, do niego docierają. Przypomnę tylko, że Paweł w swej diagnozie na naszym portalu tłumaczył, dlaczego potrzebna jest zmiana i dlaczego ona się dokonała. Ale skoro mój były szef, uroczy rozmówca, pieruńsko przenikliwy socjolog i zwierzę polityczne, jak sam siebie określa – o tę politykę chodzi, widzi, że coś nie trybi, to chyba nie jest dobrze.
Prosty myk, samochody ciągle parkujące na Wełnianym Rynku, mimo zakazów. Ale jednak. A Paweł przyjechał i zobaczył to, co zawsze widział. Maleńki przykład. Inny taki, że ciągle coś konsultujemy, znaczy konsultują, bo ja w tych działaniach udziału nie biorę. Konsultacja zakłada bowiem opowiedzenie się po jakiejś stronie, a nie koncert życzeń. A w tej chwili w mieście z katedrą konsultacje to koncert życzeń.
No cóż.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.