2015-08-12, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Pewna fama głosi, że tak. Bo powstają tężnie niczym w Ciechocinku czy w innych zdrojach. Będzie ciekawie na pewno. Nowa atrakcja przybędzie.
Na razie tężnie powstają. I coraz bliżej jest do momentu ich uruchomienia. Konstrukcje stabilne, ładne, a jak się pojawią już oficjalnie, to będzie coś godnego do propagowania. Ja tam tężnie wszelakie lubię, bo wokół nich z reguły chłodno jest, mikroklimat jedyny, z lekka słony.
Byłam kiedyś, sto lat temu w przepięknym niemieckim miasteczku, pamiętam, że Bad miało w nazwie. Jechaliśmy wówczas do Essen, na prześwietną wystawę, z której katalog ciężki jak sto nieszczęść sobie przywiozłam. I nagle wiedzący lepiej, gdzie jesteśmy, czyli et consortes zdecydowali, zjeżdżamy z głównej drogi do owego Bad. I do dziś im wdzięczna jestem, bo zobaczyłam coś, co na zawsze wyznaczyło mi standard myślenia o badach różnych. Bo piękne, prześliczne miasteczko zdrojowe, czyste, zadbane i rozgadane, bo ludzie byli wszędzie. Napiliśmy się siarkowej wody, pogapiliśmy się na cudny świat i dalej, dawaj w drogę do Essen. Trochę nam się wówczas dziwnych rzeczy wydarzyło po drodze, ale to historia odrębna i długa jak papirus, więc nie na tą razę.
W każdym razie, jak słyszę hasło tężnie, to właśnie ten Bad mam na myśli. No i właśnie w mieście nad trzema coraz płytszymi rzekami tężnie powstają. Jak już blisko finału będzie, dam znać… Ale będzie fajnie.
A teraz z innego kątka będzie. Śledzę wszystkie gorzowskie wątki. Mam na myśli te spoza miasta w różnych tropach kulturowych się pokazujące. Czytam różne rzeczy, oglądam różne także. I właśnie po lekturze kolejnej książki jestem. Beletrystyki znaczy, bo równolegle czytam kolejny przewodnik po ziemiach tutejszych. I kolejny raz książka zaprzyjaźnionej zresztą autorki usytuowała miasto na siedmiu wzgórzach na kompletnych peryferiach. Peryferiach wszystkiego. Bo bohaterowie zjawili się tu nie wiedzieć po co i dlaczego. Miasto z imienia przywołane jest, z jego nowymi osiedlami. Szkoda, że historia jest mało przekonywająca. Dziwię się bardzo, bo napisała to autorka, która potrafi tworzyć światy. No cóż, każdemu zdarza się chwila słabości. Nawet dobrym pisarkom. Myślę jednak, że ci, co tropią lokalne wątki powinni przeczytać, a potem z Krystyną Kamińską oraz ze mną zgodzić się lub też nie w sądach. Ja troszeczkę rozczarowana jestem. Bo autorkę znam i znam jej książki. Ta mnie nie przekonała.
I w tym miejscu powiem jedną ważną dla regionalistów rzecz. Jak dobrze, że Krystyna Kamińska ma siły i chęci do tropienia lokalnych wątków. Do pisania o książkach, różnych zresztą, o regionie. Bo za nią można do nich trafić. A że pisze na naszym portalu, to tylko dodatkowa radość. Od czasu, kiedy zniknęły tradycyjne media i rzeczywistość przeniosła się do netu, to tylko nasz portal systematycznie piórem Krystyny informuje o nowościach literackich albo ciekawostkach literackich wygrzebanych przez autorkę. Innym medium jest „Nadwarciański Rocznik Historyczno-Archiwalny” wydawany przez Archiwum Państwowe, ale do tego przyczynkarskiego i wybitnie zasłużonego medium zaglądają tylko fani. Ale i tam ślad benedyktyńskiej pracy pani doktor jest. Jak kto chce, to dotrze.
I jeszcze jedna króciuteńka dygresyjka inna. Chodzi mnie o mecz, o derby lubuskie na żużlu w ubiegłą niedzielę na stadionie Jancarza rozegrane. Bo dyskusja na różnych forach trwa. Chodzi o zachowanie Falubazu na Jancarzu. Falubaz czekał na Darcy Warda, który miał problemy z dotarciem do Jancarza. Ja rozumiem, że czekało się rozpaczliwie na zawodnika, zresztą najlepszego w meczu, który miał przywieźć punkty potrzebne do Play Off. Ale nie powinno się tego robić w taki, a nie inny sposób. Siedziałam na trybunie, a tu ciągle coś, ciągle jakieś przeciąganie. Szczytem dla mnie był protest Falubazu dotyczący tłumika w motocyklu Linusa Sundstroema. My kibice, gapiliśmy się na cyrk z pieniędzmi i rozkręcaniem motoru. Wiadomo było, że chodzi o obecność Darcy Warda.
Koronkowa akcja się udała, zawodnik dotarł przed swoim biegiem, a potem znokautował rywali, czyli Stal.
Ale ja myślę sobie, że tak nie powinno być. Skoro zawodnika na oficjalnej prezentacji nie ma, to nie ma go na zawodach. Zdążył na swój bieg, Falubaz kolejny raz zmusił sędziego do galopady po stadionie, aby przyjął podpis zawodnika, że jednak jest. Bo wcześniej sędzia galopował do tego tłumika…
Sport to sport. Równe zasady dla wszystkich. Dla porównania. Jak jedenastka wychodzi do prezentacji w meczu piłki nożnej, to ona jest. Nie ma przeciągania, wyrywania minut na coś tam. Jak nie ma zawodnika, cóż trudno, gramy w dziesiątkę, a nuż się uda.
Ta zasada nie zatrybiła w żużlu, w kolejnych derbach. Było przeciąganie i ustawianie pod siebie. Bo oficjalne wersje różnych wystąpień się rozmijają. I jak mawia mój przeuroczy i przemiły znajomy – coraz bardziej to cyrk w beczce jest, aniżeli prawdziwy sport. Przekonałam się znów, że chyba tak jest. Szkoda bardzo, że kolejny raz kibice, starzy, od lat chodzący na żużel, mówili – Szlag, durna rasa (przytoczenie tego, jak naprawdę mówili, zwyczajnie się nie nadaje w oryginale cytować w poważnym portalu), zawsze z nimi jest problem. Znaczy z Falubazem. Bo na wszystkich stadionach w Polsce mówi się tak – Lubimy wszystkie kluby w Polsce, ale z tym Falubazem to jednak chyba przesada. Tym razem okazało się, że stara prawda chyba ma rację. No cóż… Skoro bowiem w żużlu już nie liczy się wynik, tylko kunktatorskie liczenie i dążenie do tego, aby to kunktatorskie liczenie wygrało, to nie jest to sport, a widowisko w beczce. Beczkę zastępują stadiony.
No cóż, ja i tak kupię sobie karnet na następny rok. Chyba że mnie wywieje na 66 równoleżnik szerokości geograficznej północnej. Czego sobie od jakiegoś poważnego czasu życzę. Mój zaprzyjaźniony Dżin z imbryka dużego, tego czarnego do herbaty, sobie tego nie wyobraża, bo za zimno dla niego jest, ale gada przez pokrywkę – Ochwat, ty na koło podbiegunowe pojedziesz, no cóż, ja z tobą.
Tyle dobrze.
P.S. Dżin mieszka w imbryku, bo lampy w domu niet. Szczęściem, znalazł imbryk. Mój japoński, piękny czarny imbryk do herbaty, dodam tytułem wyjaśnienia. Jaskółki siedzą w okolicy łazienki, zawinięte w ogony i szepczą, bo nie świergolą – Ochwat ożywimy się, kiedy chłodniej się zrobi. Wodę nam daj. Daję… O rachunku za wodę pomyślę jutro, parafrazując Scarlett O’Harę z „Przeminęło z wiatrem”.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.