2015-12-23, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Chyba nigdy wcześniej nie widziałam takiej karteczki na wejściu do naleśnikarni Bartosz, że zamknięte jest, bo wyrobów zabrakło. No jak to, zabrakło?
Baru, kultowej naleśnikarni Bartosz nikomu w mieście przedstawiać nie trzeba. Ja tam zachodzę, bo mają rewelacyjne naleśniki z ruskim nadzieniem oraz krokiety z tuńczykiem. Niby proste jedzenie, ale ja nie umiem zrobić. Bo albo naleśnik wyjdzie, jeśli w ogóle wyjdzie, za gruby, albo nadzienie będzie bez sensu, albo ostatecznie i z reguły nic nie wyjdzie. Więc zawsze do Bartosza. A tu taki zonk. Nie ma wyrobów. Znaczy gorzowianie poszli po rozum do głowy i zamówili takie ilości jedzenia, że i Bartosz nie daje rady? No coś niezwykłego. Ja choć od klamki odeszłam, to się cieszę niezmiernie i paniom właścicielkom gratuluję.
Bo okazuje się, że sprawdzona lokalna marka jest na topie. Ludki wiedzą, że smaczne i zdrowe jedzenie tam można kupić i kupują. Moje przemiłe znajome, które wyszły za cudzoziemskich mężów i mieszkają w cudzoziemskich krajach, jakoś sobie wizyty w rodzimym mieście bez wizyty w Bartoszu nie wyobrażają. I infekują cudzoziemskie rodziny oraz cudzoziemskich znajomych smakami z Bartosza. No i ci cudzoziemscy znajomi, jak już sami kolejną razą są w mieście na siedmiu wzgórzach, to do Bartosza zawitają, z kolejnymi znajomymi znaczy, to też mlaszczą z tego oto smaku. Bo smak wielki jest. Mnie odpowiada, moim znajomym ze Szwecji i USA też. Cały czas słyszę – Renata, to było super kulinarne doświadczenie. Jak będziemy, to tam na to jedzenie koniecznie. I nawet się wystrojem zaprojektowanym lata temu przez Jerzego Gąsiorka zachwycają. Bo inne ono jest, aniżeli im znane.
Tak więc mamy kolejny czytelny i namacalny znak kulturowy miasta. Ponieważ od kilku lat modne jest podróżowanie za kulinarnymi wyspami, tak właśnie Bartosz z jego naleśnikami i krokietami, surówką i barszczem wpisał się na mapę znaków, kodów, z jakimi miasto powinno się identyfikować. A skoro się nie identyfikuje, to znaczy, że jednak nie ogarnia rzeczywistości miejskiej. Może ktoś w mieście, magistraccy znaczy, nie wiedzą, nie słyszeli, nie byli? Jeśli tak, to szkoda.
No ale i co zrobią ci, co w ostatniej chwili liczyli na to, że 24 grudnia polecą do Bartosza i trochę tych smakowitości zakupią na własny stół? Ano mogą liczyć na to, że załoga da radę i choć po jednym naleśniku każdy zakupi. Ja w każdym razie mam taką nadzieję…
A teraz z innego kątka będzie, bo mańki ostatnio świadomie unikamy. Opadły mnie ręce. Miasto w powadze urzędu zapowiada uruchomienie kolejnych przystanków na Chrobrego. Jeden nowy – w dwie strony komunikacji – ma powstać obok rzeźb mistrza Jana Korcza i mistrza Ernsta Henselera, czyli przy Łokietka. Drugi – też w obie strony – na wysokości ul. 30 Stycznia. No i kolejny zostaje przy mijance, czyli tam, gdzie jest teraz. Tramwaj już tam pełźnie, po ul. Chrobrego znaczy, w tempie zrelaksowanego ślimaka, a jak jeszcze te przystanki się dołoży, to już będzie tempo leniwego ślimaka. Magistrat twierdzi, że wszystko OK., że konsultował się ze specjalistami.
Opinia pozytywna jest. Ale ja tym tramwajem jeżdżę. I zwyczajnie nie widzę konieczności takiego nagromadzenia przystanków. Z fachowych pism wynika, że komunikacja tramwajowa, ale też i autobusowa ma sens, kiedy od przystanku do przystanku jest odległość circa 400-500 metrów, nie więcej, ani nie mniej. Pokazują to wszelkiego rodzaju symulacje. Nie ma zwyczajnie potrzeby mnożyć sztucznych miejsc zatrzymywania, bo efekt będzie odwrotny.
Pamiętam, jak lata temu wraża gazeta forsowała karkołomny pomysł uruchomienia tramwaju dojeżdżającego pod dworzec PKP. Zniechęcona atakiem prasowym i silną medialną presją firma, czyli Miejski Zakład Komunikacji, uruchomiła tę linię, choć wszystkie symulacje pokazywały, że bez sensu to jest. Tramwaj ruszył, zgrzytał, rzęził, dzwonił, telepał się i drażnił wszystkich. Ale co zrobić, media chcą w imieniu ludzi, więc media, a z nimi ludzie mają. I co? No i to, że trochę ta linia pojeździła i w cichości korekty rozkładów jazdy zniknęła. Nie protestował nikt. Ani podróżni, ani owo medium.
Dlatego myślę sobie, że i teraz będzie tak samo. Przystanki, tym razem postawione na zamówienie polityczne, miejskie znaczy, trochę sobie pofunkcjonują, a potem wraz z korektą rozkładu znikną. Znikną, bo muszą. Bo są zwyczajnie niepotrzebne. Bo nie ma dla nich uzasadnienia. Pożyjemy, zobaczymy, ale myślę, że szybciej, niż później. No cóż.
No i z jeszcze jednego kątka. Na samym początku stycznia koncert karnawałowy będzie z muzyką głównie Straussów, znaczy ojca i synów. Zjadą wykonawcy, będzie przepięknie. Zabrzmią znane walce i polki oraz partie wokalne. Znów będzie się można poczuć, jak w Wiedniu nad pięknym i modrym Dunajem. Ale jest jedno małe ale. Koncert będzie w Miejskim Centrum Kultury, dawnym Chemiku. Miejscu dość okropnym, bo szalenie zaniedbanym i na już gwałtowanie wymagającym remontu.
Z muzyką Straussów jest tak, jak z piciem szampana. Bo tej muzyki i tego trunku zwykle się zażywa w okolicach sylwestra. Potrzeba pięknego otoczenia, znakomitych wnętrz, złoconych krzeseł, wytwornych ubrań, kryształowych kieliszków, całego wytwornego i często przesadnego anturażu. A MCK, no cóż, może się nadaje na punk rocka, ale nie na Straussa. Można tam w chwili obecnej pić piwo, ewentualnie inne mało szlachetne trunki, ale nie szampana.
Straussa się słucha raz do roku, z okazji koncertów noworocznych. I też nie jest grany w Filharmonii, ale w paradnej sali Towarzystwa Muzycznego w Wiedniu. Pięknym, zadbanym miejscu, znanym przez transmisje telewizyjne.
Nie winię nikogo z MCK, bo nie ich wina. Pewno ktoś się zgłosił, jakiś zewnętrzny realizator i wynajął salę. Ale ona się nie nadaje do muzykowania. Z przyczyn takich, że zwyczajnie obskurna jest, co potwierdził pan od rewitalizacji zatrudniony przez miasto. Bo to prawda. A po drugie akustyka tam jest żadna.
Szkoda dobrych wykonawców, szkoda MCK, że ma taką bazę, szkoda tych, którzy przyjdą tego, tych Straussów posłuchać, bo że przyjdą, nie mam wątpliwości.
A jak by było pięknie, gdyby wyremontowane MCK mogło właśnie takie koncerty robić. Takie Straussowskie wydarzenia. Bo dla tych, co nie wiedzą, albo wiedzą nie do końca. Muzyki rodziny Strauss bardzo rzadko, bardzo rzadko się słucha na regularnych koncertach filharmonicznych, chyba już wcale. Po to są takie inne sale, jak MCK. Ale pod jednym warunkiem, muszą choć odrobineczkę przypominać Złotą Salę Towarzystwa Muzycznego w Wiedniu. Towarzystwa, które urządza najsławniejsze koncerty noworoczne, koncerty, na które bilety dostać, to jak wygrać w totolotka. Nie wierzycie? Poczytajcie o wydarzeniach.
I kolejny raz powtórzę, bo to niezmiernie ważne. Muzyki Johanna Straussa et familia nie słucha się w filharmoniach. Powód? One tego nie grają. Nie grają noworocznych i karnawałowych eventów takich. Bo grywają inne, z innym, równie popularnym repertuarem, Straussowie na tych afiszach to są pojedyncze propozycje.
A ponieważ nikt w mieście przez lata nie uznał za słuszne wyremontować MCK, to miłośnikom Straussa przyjdzie słuchać ukochanej muzyki w byle jakich warunkach. I za to winię miasto, właściciela obiektu. Nie dyrekcję, że powtórzę, podobnie do obiektu Szkoły Muzycznej przy ul. Chrobrego. No cóż, metoda zaciętej płyty musi się w końcu okazać skuteczna. Trzeba te obiekty wyremontować. Na już, na teraz, na cito.
Ps. Żal mi, że nie dane mnie było być na lokalnej odsłonie premiery „Gwiezdnych wojen. Przebudzenie mocy” w Heliosie. Bo pojawiła się cząstka Legionu 501, czyli Stowarzyszenie Dagobah. Byli Tuskenowie, byli rycerze Jedi, był R2D2, był mistrz Joda, no i parę innych postaci. Inna rzecz, że już plakatów do filmu kino nie ma, bo się rozeszły jak świeże kajzerki, a pani dyrektor Monika Kowalska ma za to ból głowy, bo wszyscy posterów chcą. Nikt bowiem w kraju między dwiema rzekami z cezurą trzeciej po środku nie przypuszczał, że to będzie dobro najwyższe i godne pożądania. Dodam – plakaty na aukcjach chodzą za wielki grosz. Naprawdę wielki…. No cóż.
Siedziałam sobie spokojnie przy komputerze, aż tu nagle moje ucho złowiło rytmiczne odgłosy. No i się ucieszyłam. Na podwórku nie całkiem pięknym pojawiły się dzieci.