2015-12-28, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
No i już po świętach. A skoro po świętach, to przyszedł czas na łazęgę po lesie, a tam co krok, to zadziwienie. Jedne miłe, inne niekoniecznie.
A było tak. Poszliśmy sobie w gronie bardzoż szacownym, bo siedmioosobowym gronie ludzi z Naszej Chaty na niedzielną wycieczkę po Bogdanieckich Bieszczadach. Jakoś już ogarniamy tę krainę, choć po prawdzie to trochę trudne jest. Bo znaki szlakowe giną, albo się pojawiają, albo znów giną. No i tak trochę na zasadzie – na los szczęścia Baltazarze, a trochę na wiedzę i pamięć, trafiliśmy tam, gdzie zawsze lubimy, czyli do najwyżej położonego jeziorka na morenie. A tu zaskok. Nie ma ślicznego miejsca, nie ma jeziorka w kształcie nerki, są zwały piachu i koleiny po ciężkim sprzęcie leśnym. Znaczy ktoś zasypał, albo raczej zasypuje jeziorko. No i jaka szkoda, no i jaki żal. Dlaczego? To było takie czarowne miejsce. Szkoda bardzo. To było właśnie takie negatywne zadziwienie.
Szczęściem, pozytywnych było więcej. Pozytywnym było spotkanie na szlaku taty z dwiema malusimi córeczkami, którzy nas mijali. Towarzystwo przywitało się z nami i poszło dalej. A małe były przeszczęśliwe, że dorośli się z nimi na poważnie przywitali, zamienili słówko. No Wersal był w lesie niedaleko Łupowa.
Potem zwiało nas ze szlaku, tylko po to, aby odkryć jak czarowną, pięknie wijącą się rzeczką jest potok Łupowianka. A że potem musieliśmy się drapać do góry po dość stromym zboczu i szukać drogi w chaszczach, to tylko dodatkowy bonus był.
Ale największe zaskoczenie czekało nas, a właściwie trzy z nas, bo reszta poszła inną drogą, w lesie tuż przy ul. Dobrej. Nikt nie lubi w lesie spotykać crossowców, bo to trochę nieobliczalne towarzystwo jest. A tu proszę, kolejny Wersal. Pierwszy z crossowców zwolnił, powiedział, że za nim jadą następni. I kolejni ostrzegali następnych, że maja pieszych przed sobą. Tylko gest, uniesiona ręka, że tu należy uważać. A ostatni z peletonu zakrzyknął słowa powitania i pożyczył dobrej drogi. No i tu już mi zwyczajnie ręce z tego oto pozytywnego zaskoczenia same złożyły się do oklasków.
Szwendam się po lesie już bardzo długo i bardzo to lubię, ale naprawdę pierwszy raz coś takiego mnie się przytrafiło. Takie miłe słowa, takie fantastyczne potraktowanie spieszonego turysty. Bo z reguły crossowcy straszą. Tym razem tak nie było. Zresztą zrewanżowaliśmy się im po chwilce niewielkiej, bo wskazaliśmy kierunek kilku z nim, w który pojechali ich towarzysze.
Jednym słowem, coś się chyba zmienia na lepsze, i tej zmiany się trzymajmy, przynajmniej w lesie. Bo na pozytywną zmianę w polityce to jakoś nie liczę, ani w nią nie wierzę. Ale pisać o tym nie zamierzam, bo to groch rzucany o ściany. A jako że stara jestem jak węgiel, to o energię jakkolwiek wydatkowaną dbać muszę. Zwyczajnie mnie się nie chce, a być może trzeba zbierać siły na inną batalię.
A teraz z innego kątka będzie. Naukowego, tak, tak, naukowego. Otóż tak pisze prof. Dariusz A. Rymar, dyrektor Archiwum Państwowego oraz wydawca „Nadwarciańskiego Rocznika Archiwalno-Historycznego”, którego numer 22 ukazał się jakiś niewielki czas temu: „(…) miło mi poinformować, że wydawany przez nas Nadwarciański Rocznik Historyczno-Archiwalny został wpisany na ministerialną listę czasopism punktowanych. W tym pierwszym podejściu (przygotowywanym już od roku 2013) uzyskaliśmy 4 punkty. Podnosi to prestiż czasopisma, które jest w chwili obecnej jedynym punktowanym czasopismem wydawanym w Gorzowie (…).”
To niebywałe osiągnięcie, bowiem aby się znaleźć na ministerialnej, Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, liście czasopism punktowanych, trzeba spełnić wiele, bardzo wiele restrykcyjnych wymogów. To trudne, a nawet bardzo trudne wyzwanie. Co to oznacza dla autorów? Ano przede wszystkimi to, że naukowcom pnącym się po ścieżce naukowej kariery zwyczajnie opłaca się tu publikować, bo ich publikacje zyskują punkty potrzebne do zaliczenia kolejnego szczebla w naukowym rozwoju. Inaczej tłumacząc, każdy ma prawo publikować sobie swoje teksty, gdzie chce. Ale tylko niektóre z nich mogą być wliczone do ścieżki zawodowej. Bo w ścisłej ministerialnej hierarchii do stopni naukowych. Liczą się przede wszystkim, jeśli nie w ogóle, te które ukazują się w punktowanych wydawnictwach.
To jest olbrzymi krok na przód. Bo to Archiwum Państwowe przez lata wydawania „Rocznika” osiągnęło tę półkę naukową, której do tej pory nie udało się uczelniom naukowym w mieście nad trzema rzekami. Piszę o tym nie dlatego, żem autorką jakiści tam artykułów pomieszczanych jestem (przechodzą recenzję naukową, jak każdy tekst, a skoro się tam znajdują, znaczy ostatecznie głupie czy też bez sensu nie są), ale dlatego, że zwyczajnie gratuluję sukcesu, zwyczajnie się cieszę i dumna jestem, że się udało. Gratuluję wszystkim – wydawcy, autorom, Radzie Naukowej, nam w końcu, czytelnikom, że naprawdę dobrą rzecz mamy.
No ale z drugiej strony, co się dziwić. Wszak „Rocznik” firmuje swoim nazwiskiem prof. Dariusz A. Rymar, w redakcji zasiadają oprócz niego też Juliusz Sikorski i Zbigniew Czarnuch, a w Radzie Naukowej prof. Janusz Faryś i prof. Radosław Skrycki ze Szczecina, prof. Tomasz Jurek i prof. Paweł Leszczyński z Gorzowa oraz dr hab. Klaus Neitmann z Poczdamu. To ci ludzie gwarantują, że kitu tam nie ma. No i „Rocznik” jest ważnym przyczynkarskim pismem. Dodam tylko, że i echogorzowa.pl tam jest cytowane jako źródło. Znaczy u nas też kitu nie ma.
Drugie takie, też przyczynkarskie, choć bez ministerialnych punktów na razie ukazuje się w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Wojewódzkiej. Mam na myśli zeszyty nowomarchijskie.
No i z ostatniego kątka. Spieszę poinformować, że wokalista Sebastian Gawlik, chłopak stąd, z miasta nad trzema rzekami, robiący coraz większą karierę tam w stolicy z Syrenką, jest zdrowy. Sebastian przez lata całe zmagał się z ciężką chorobą wątroby. Przez lata walczył z choróbskiem, ale i udzielał się pro bono. No i się udało. Choróbsko pokonane zostało. Z czego się osobiście bardzo mocno cieszę, bo Sebastiana bardzo lubię, kibicuję mu w karierze, zresztą jak i innym stąd. Bardzo dobra informacja dnia.
No i na koniec. Rzadkością wielką jest spotkać Adasia Bałdycha w rodzinnym mieście. A było tak, że Adaś sobie szedł po Chrobrego, ja go tam spotkałam i chwilkę pogadaliśmy. Pożyczyliśmy sobie nawzajem dobrego roku przyszłego. Na razie wam tego nie życzę, bo kilka dni do końca roku jeszcze zostało.
P.S. Spieszę poinformować, że jakby kto miał jeszcze fantazję ułańską i chciał spędzić wieczór sylwestrowy w Filharmonii Gorzowskiej, to musi liczyć na łut szczęścia. Bo na wczoraj został tylko jeden samotny bilet w loży górnej. Albo też będzie łut szczęścia i ktoś się wykruszy, bo różne nieszczęścia chodzą po ludziach, i bilety w ostatniej chwili odstępować muszą. I to ta wisienka wiedzy na torcie pod tytułem – trzeba zlikwidować Filharmonię. Czekam cały czas, aby władza się określiła. Podpowiem tylko jedno. Jak zlikwidujemy FG, to całkiem sporo ludzi w tym mieście tego nie zrozumie. A w mieście Winnego Grona oraz nie tylko tam ostatecznie zaczną nas postrzegać jako ciemną, głupią i niemającą nic wspólnego z kulturą jakąkolwiek masą. A ja bym tego bardzo mocno nie chciała…
Siedziałam sobie spokojnie przy komputerze, aż tu nagle moje ucho złowiło rytmiczne odgłosy. No i się ucieszyłam. Na podwórku nie całkiem pięknym pojawiły się dzieci.