2016-01-13, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Może to niepopularne stwierdzenie, ale nie lubię gali Wawrzynów Lubuskich w Winnym Grodzie, teoretycznie najważniejszej nagrody literackiej w regionie. Byłam tam kilka razy, ale więcej nie pojadę.
Uważam bowiem, że Wawrzyny wymyślone i animowane przez środowisko z Winnego Grodu są właśnie środowiskową winnogrodową nagrodą. Mam na to przykłady, bo byłam tam parę razy i zawsze wyjeżdżałam z niesmakiem. Bo albo na gali słuchałam nieprzyjemnych docinków na temat północy, albo z zaskoczeniem odbierałam podział nagród. Co więcej, moi winnogrodowi znajomi, a mam takich i bardzo ich lubię, też ze zdumieniem się niekiedy dowiadywali, kto ostatecznie tego Wawrzyna dostał.
Właśnie się zaczął „nabór” kandydatów do nagrody w kolejnym rozdaniu. Winny Gród jako znacznie silniejsze i lepiej zorganizowane środowisko literackie na pewno jest w przewadze nad naszym trójrzekowym. To fakt i nie ma nad czym dyskutować. Ale niekiedy w mieście na siedmiu wzgórzach wychodziły książki, które były lepsze, a nie znajdowały uznania. Brakło lobbyingu, czy co?
Może więc zostawmy Winnemu Grodowi jego Wawrzyn, a pomyślmy o nagrodzie dla pisarzy i naukowców z północy, równie ważnej i równie nośnej. Tę nośność to trzeba sobie będzie wypracować w czasie, ale wagę można wypracować na już poprzez promowanie i nagradzanie naprawdę dobrych rzeczy. Może nie co roku, może co dwa lata taka gala powinna się odbywać, właśnie ze względu, że mocni w literaturze za bardzo nie jesteśmy, ale jednak jakoś funkcjonujemy.
Nie chcę, broń panie Boże, aby mój sąd został odebrany jako secesjonistyczny. Bo nie jestem za secesją. Ale doświadczenie mnie uczy, a ono jest najcenniejsze, że jednak akurat w tym przypadku dobrze by było, żeby jednak się podzielić, a właściwie oddzielić.
Wiele razy z przykrością patrzyłam na nadwarciańskich twórców jednak pomijanych w laurach. Było im zwyczajnie przykro. A ja oraz moje nadwarciańskie koleżanki czułyśmy się niekomfortowo. Jednak.
Kiedyś, jak jeszcze żył mój przyjaciel Kazimierz Furman, pojechaliśmy razem na Wawrzyny. On zresztą ten Wawrzyn wówczas odbierał. Powiedział wówczas taką kwestię – Rencia, a ty nie bądź głupia. Przecież oni mnie ten Wawrzyn dali, bo za długo nikogo od nas nie było w laureatach. A mnie zwyczajnie znają, to dali.
I rzeczywiście coś było na rzeczy. Oraz nadal jest. Inna kwestia jest taka, że wówczas Furman wydał taki tomik, że nikt, NIKT, nie był go w stanie przebić i to nawet nie w skali regionu…
Dlatego też byłam i jestem przeciwna, aby nagrodę regionalisty roku rozciągać na całe województwo. Ale się nie udało, będzie dla całego. Ja w tym przypadku wiem, kto co w subregionie północnym wraz z miastami, które w latach 1975-1999 były w nieistniejącym już gorzowskim, robi. Natomiast nic, albo prawie nic nie wiem o regionalistach z południa. Nigdy, albo nader rzadko dochodziło do spotkań nas, regionalistów.
Uważam, że nie należy tworzyć sztucznych bytów, sztucznych nagród, sztucznych środowisk. W regionalizmie i historii tych ziem za sprawą Książnicy Wojewódzkiej (tu ukłony dla Edwarda Jaworskiego – dyrektora biblioteki oraz bardzo szczególne dla Grażyny Kostkiewicz-Górskiej, kierownika działu regionalnego książnicy) oraz Archiwum Państwowego stało się tak, że zwyczajnie blisko nam jest do miasta ‒ stolicy Pomorza Zachodniego. Przyjeżdżają do nas naukowcy z Uniwersytetu Szczecińskiego. Bywa u nas często i regularnie prof. Edward Rymar, dochodzi do ciekawych spotkań, dyskusji i nawet zwarcia poglądów naukowych na tematy związane z regionem. Okazuje się bowiem (odkrywanie prawdy historycznej na nowo, ale niech tam), że Pomorze i Nowa Marchia, to tereny pograniczne, związane ze sobą przez historię. Miło się gości dr. Pawła Migdalskiego, prof. Radosława Skryckiego i innych naukowców. Możemy się pospierać o to, czy w Cedyni, tej historycznej Cidini z kroniki biskupa Thietmara z Merseburga rzeczywiście doszło do wielkiej bitwy Mieszka I z Hodonem, czy też nie. Możemy się pospierać o to, czy tereny, na których od 1257 roku istnieje miasto dziś Gorzów, wcześniej Landsberg, zawsze były marchijskie, czy też może przez kawalątek czasu jednak w polskiej domenie. Możemy sobie pogdybać, czy Fryderyk II Wielki bywał w Landsbergu, według mnie tak, ale według źródeł niekoniecznie. No cóż, ja wierzę, że bywał, historycy chcą inaczej. Ale ja im udowodnię, że bywał – żart oczywisty, ale czego się nie robi dla ukochanego władcy?
I to jest wartość niezbywalna, jedyna w sobie. Dzięki tym instytucjom oraz ludziom kierującymi nimi mamy tę możliwość. To wartość wielka. No i tę wartość, właśnie tę – otwartość, jasność, czyste intencje, spór naukowy na argumenty a nie na emocje i zaczernianie źródeł oraz polityzowanie poglądów należy przenieść na środowisko literackie. Bo, że powtórzę, zwyczajnie mnie było wielokroć żal nadwarciańskich. I że powtórzę, lubię moich winnogrodzkich przyjaciół oraz przemiłych znajomych i też wolałabym ich więcej na zakłopotanie w tej kwestii nie narażać.
Ps. I miało być jeszcze o akcji „Zamalujmy to”, ale będzie przy innej okazji.
Ps.2. Dziś w Muzeum Lubuskim im. Jana Dekerta ma odczyt dr Katarzyna Sanocka-Tureczek o codzienności zapisanej na widokówkach z przedwojennego Gorzowa, dla mnie Landsbergu. Jak zdążę, a chciałabym, to przyjdę. Ciekawe, o czym będzie, bo pocztówek jest cała masa…Początek o 17.00 w ślicznej i pieczołowicie odremontowanej oraz zadbanej muzealnej willi przy ul. Warszawskiej. Gustaw Schroeder musi być tam w Niebieskich Łąkach szczęśliwy. Na pewno szczęśliwi są jego potomkowie Carla Mueller i Matthias Lehmann, którzy na stałe bywają tu, w swoim byłym domu. Dziś muzeum.
Siedziałam sobie spokojnie przy komputerze, aż tu nagle moje ucho złowiło rytmiczne odgłosy. No i się ucieszyłam. Na podwórku nie całkiem pięknym pojawiły się dzieci.