2016-07-21, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Są dodatkowe pieniądze na imprezy kulturalne letnie. Do dobra wiadomość, bo kultury nigdy za wiele. Tym bardziej, że część z tych pieniędzy pójdzie na koncert Adama Bałdycha oraz na reggae.
Do tej pory było tak, że raczej się pieniądze na kulturze oszczędzało. Teraz nastąpiła zmiana jakościowa, są dodatkowe złotówki i to sporo na imprezy. Mają zostać wydane między innymi na koncert reggae, Jazdę Coolturalną, koncert Adama Bałdycha oraz na zakończenie lata. Bo będzie specjalny koncert, jakby kontynuacja ubiegłorocznej akcji „Europa to my”.
To z jednej strony bardzo dobra informacja, bo pieniądze wydane na kulturę zwracają się w dwójnasób. Buduje się marka, tworzy się odbiorca. Ludzie zaczynają szukać podobnych wydarzeń.
Ale z drugiej strony jednak rozdawnictwo darmowe powoduje, że odbiorcy nie chcą potem płacić nawet marniutkich 2 zł za imprezy biletowane, bo uważają, iż kultura powinna być dostępna za darmo. Tak jest zawsze w przypadku wielkich imprez plenerowych.
Pamiętam, jak jakoś tak z dziesięć, albo 15 lat temu wielkie kompanie piwowarskie urządzały wielkie, darmowe imprezy plenerowe z udziałem polskich gwiazd. Sama byłam na koncertach kilku topowych kapelek rockowych. I co się potem stało? Ano to, że już nikt nie chciał płacić za bilety na koncerty takiego Perfectu dla przykładu, bo zadziałało prawo – ktoś zapłacił, znaczy zapłaci znów i sobie pójdziemy znów. Oczywiście za darmo.
Kompanie po pewnym czasie się wycofały z organizacji takich imprez. Kapelki zostały na poważny czas odcięte od źródeł zarabiania, potem znów wszystko wróciło do normy, czyli za odbiór kultury trzeba płacić, choćby owe symboliczne 2 zł.
Dlatego uważam, że jak warto wydawać pieniądze na dofinansowywanie imprez niekoniecznie dochodowych, takich trochę niszowych, ale wymagających trochę od odbiorców, tak zwyczajnie nie warto ładować miejskiej kasy w olbrzymie plenerowe widowiska polegające jedynie na sfinansowaniu wielkiego koncertu na zakończenie lata.
Wiem, wiem, to nie jest popularny sąd. Ale naprawdę tak jest, że zwyczajnie szkoda wydawać kasę na koncerty z gwiazdorską obsadą, bo ludzie tak, czy inaczej na nie przyjdą. Taka jest magia sceny i magia popularności.
I dlatego, powtórzę kolejny raz, zwyczajnie mi żal, że w tym ogromnym półmilionowym worze nie znalazło się naprawdę niewiele pieniędzy, które można byłoby wydać na Przedsionek Raju w katedrze albo w kościele pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego przy ul. Warszawskiej lub u Chrystusa Króla przy ul. Woskowej. Bo to są naprawdę doznania artystyczne na wysokim, bardzo wysokim poziomie. Przepiękna, właściwie nieznana muzyka, po którą do Paradyża na Muzykę w Raju jadą ludzie z całego kraju oraz zza bliskiej zachodniej granicy.
Ale i tak dobrze, że choć na reggae i na jazzowe skrzypce Adama Bałdycha będzie. Tyle dobrze. No i oczywiście mam nadzieję, że miejska kasa nie pójdzie w niebo w postaci fajerwerków, bo to już zwyczajne marnotrawstwo jest, które jednak należy piętnować. Bo zamiast ułudnych ogni sztucznych lepiej wydać tę kasę na książki, płytki z filmem i muzyką czy mapy dla publicznej biblioteki lub inne rzeczy, które nie dość, że kształcą, ale jeszcze przynoszą radość prawdziwą. No cóż, wiem, że będzie inaczej.
No i z drugiego kątka. Rusza Dom Historii Miasta. Po latach dywagacji, dyskusji i innych tyrad w końcu jest, a właściwie będzie. Jak będzie, ano zobaczymy. Ja mam nadzieję, że Robert Piotrowski, który Dom ma stworzyć i poprowadzić, sprawi, że z byłego Lamusa znikną te dziwaczne stoliki przykryte obrusami jak z wiejskiej świetlicy. Bo jakoś moje poczucie estetyki (wcale nie twierdzę, że ostatecznie najlepszej i jedynej wyroczni stylu i smaku) mocno się kłóci z właśnie z takim stylem, jak z byle jakiej świetlicy, że powtórzę. No i czekam na wielkie otwarcie Domu. Nie mam oczywiście na myśli jakiegoś megahiper wydarzenia. Wielkie oznacza w tym przypadku – otwarcie. Po prostu otwarcie. Czekam.
I z jeszcze innego kątka. Otóż przeżyłam dziś zachwycenie i szok jednocześnie. Szłam sobie nieśpiesznie ku domu swemu i nagle oko złowiło nową bramę w pewnej kamienicy. BRAMĘ. Solidne odrzwia, piękne, z litego drewna. Zamontowano je w miejsce mocno zdewastowanego czegoś, co trudno było nazwać nawet furtką. No coś niebywałego. Pogapiłam się dłuższą chwilę. Aż jeden z lokalnych tubylców podzielił się ze mną swoim przemyśleniem, a szło to mniej więcej tak – No patrz pani, nawet my się tu doczekaliśmy takiego ładnego drzwia. Tak, tak, drzwia się doczekaliśmy. Tfu, szlag, no ci mieszkańcy tego drzwia się doczekali.
Mnie tylko jak zwykle ogarnęły z lekka czarne myśli. Bo wiem, że debili ze sprejami nie brakuje. I już zwyczajnie się boję, że jakiś taki bezmózgi zechce „ozdobić” piękną rzecz. Zniszczy, zapaskudzi, sprawi, że znów będzie tu jak było, czyli byle jak. Co oczywiście nie dajcie Bogi wszelakie i mój prywatny Dżinie z Lampy Alladyna.
Ps. Zaczynają się remonty miejskich ulic. Ale będzie kocioł… Albo idąc za moim ulubionym Grekiem Zorbą, jaka piękna katastrofa. Bo zanim się wszyscy pokapują, jak jeździć, to i katastrofa może się zdarzyć. Żadną bowiem tajemnicą nie jest, że wszyscy jeżdżą na pamięć.
Ps. 2. A kto lubi inteligentną komedię ubraną w kostium z epoki, niech żałuje, że nie wybrał się wczoraj do Heliosa na film „Przyjaźń czy kochanie?” w reżyserii Whita Stillmana z Kate Beckinsale, Chloë Sevigny, Xavierem Samuelem, Emmą Greenwell, Justinem Edwardsem, Tomem Bennettem. To filmowa adaptacja noweli Jane Austen „Lady Susan”. Jane Austen znana jest przede wszystkim jako autorka „Dumy i uprzedzenia”, „Rozważnej i romantycznej”, „Emmy”, „Mansfield Park”, „Opactwa Northanger” czy „Persfazji”. A tu taki piękny drobiażdżek i to jak wyreżyserowany oraz zagrany. Polecam… Tym, co nie wiedzieli, rekomenduję poszukiwania na własną rękę tego filmu, bo naprawdę warto. Naprawdę. Zabawa była.
Od lat unikam centrum miasta, przez które jedynie przechodzę. Okazuje się, że w mieście takich jest więcej.