2017-03-01, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
No i dobrze, no i nareszcie. Bo jak się patrzy na to, co się dzieje, albo raczej słabo się dzieje na poligonach czołgowych w centrum, to nawet ręce nie chcą opadać. Są bowiem już tak opadnięte, że niżej się nie da.
Nareszcie dobra decyzja. Nawet bardzo dobra. Bo wystarczy popatrzeć na to, co się wyprawia, a bardziej nie wyprawia na obu poligonach czołgowych, za jakie mam remonty ulic Warszawskiej i Walczaka, żeby tylko takiemu rozwiązaniu przyklasnąć.
I żeby od razu było jasne. Ja nie jestem za karaniem kogokolwiek. Uważam, że kary to nie jest rozwiązanie. Ale ja jestem legalistką (choć przechodzę na czerwonym świetle przez ulice – moje zamierzone przewinienie) i myślę zawsze w taki oto sposób: ktoś się ze mną na coś umawia, to umowa obowiązuje obie strony. I obie strony się z tego układu w sposób maksymalnie optymalny oraz racjonalny wywiązują. Jak się okazuje, tak to nie trybi. Miasto nasze, w dobrej wierze zresztą, zawarło umowy i ta dobra wiara się przeciwko miastu zwróciła. Prace się maksymalnie ślimaczą. Klną mieszkańcy, klną kierowcy, narzekają wszyscy. A firma się z lekka durnowato, albo mocno durnowato tłumaczy z megahiper opóźnienia.
No i w końcu ktoś w magistracie poszedł po rozum do głowy i uznał, że basta i dość. Trzeba w kontrakty wpisywać kary adekwatne za opóźnienia w dotrzymywaniu terminów. Adekwatne, znaczy dotkliwe. Oczywiście nie mówię o sytuacjach, kiedy naprawdę dzieją się rzeczy nieprzewidywalne, typu ulewa stulecia, zima stulecia, odkrycie jakieś słowiańskiej Troi w trakcie prac i archeolodzy muszą zrobić badania. To jest oczywistą oczywistością, że wówczas spisuje się protokół strat i opóźnień oraz negocjuje się wydłużenie terminu. Ale zwyczajnie nie może i już nie powinno się wydarzyć coś takiego, co się dzieje obecnie.
A jak się weźmie pod uwagę fakt, że miasto szykuje się do kolejnych remontów, to innego wyjścia nie ma. Klauzula kary i to dość dotkliwej musi być w kontrakt wpisana.
I tak sobie tylko westchnąć wypada, że szkoda jednak, że lex retro non agit, czyli w cywilizowanym języku polskim mówiąc, prawo nie działa wstecz. Bo nie można antydatować umów i wpisać wyższych kar za niedotrzymanie terminów. Jakby tak było, to ten dziwny wykonawca, który teraz się boksuje z miastem, radnymi i nami ‒ mieszkańcami, płakałby krokodylimi łzami za to, co nam urządził. Bo urządził niezły pasztet, poligon czołgowy w centrum miasta, na który mocno klną, że powtórzę, wszyscy.
No nic, trzeba mieć nadzieję, że w następnych inwestycjach taki błąd się nie przydarzy. A wówczas zadziała inna stara rzymska zasada – dura lex sed lex. Twarde prawo, ale prawo. I tego się trzymajmy.
A teraz z innego kątka. Tym razem wielokulturowego, barwnego, tego, którym miasto też się szczyci. Otóż szykuje się nam wielkie wydarzenie. Co prawda za jakiś spory czas, bo w maju, ale jednak. Do miasta naszego zjadą znakomici goście. Przyjedzie Tomasz Miśkiewicz, mufti Muzułmańskiego Związku Religijnego w Rzeczypospolitej Polskiej oraz przewodniczący Najwyższego Kolegium Muzułmańskiego Związku Religijnego. Jednym słowem zwierzchnik polskich Tatarów. Będzie spotkanie, konferencja. Zjawią się też i inni szacowni goście. Spotkanie, bardzo ważne w moim myśleniu, organizuje Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Zbigniewa Herberta oraz Akademia im. Jakuba z Paradyża. Dodam tylko, że gościć muftiego to zaszczyt. Bo on się jakoś nie lubi ruszać. I od razu, uprzedzając słowa niechęci czy wręcz wrogości w stronę akurat tego wydarzenia, powiem, że każdy, kto pluje na polskich Tatarów, na ich zwierzchnika, zwyczajnie nie wie, o czym mówi. Tatarzy to islam, dziś religia dość mocno opresyjnie postrzegana. Ale polscy Tatarzy to złota księga zasług dla Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Oddani i waleczni żołnierze, ludzie nauki i sztuki, prawi obywatele ich przyszywanej ojczyzny, znaczy Polski. Prawi i godni oraz mocno tej ojczyźnie oddani. Ich religia to jedno, ale to, co dla Polski (jak ja nie lubię wielkich słów, a za takie mam właśnie Polskę, ale czasem trzeba) zrobili, to drugie. Katalog zasług jest więcej niż wielki. Dlatego dumni powinniśmy być, że akurat w mieście mieszka jeszcze kilka rodzin tatarskich, które ostatecznie do tego Białegostoku nie wyemigrowały. I dlatego też się trzeba cieszyć, że szykuje nam się naprawdę wielkie wydarzenie. Ja zwyczajnie czekam. No sam mufti się do miasta nad trzema rzekami wybiera…
Ps. Ukazała się płyta Rafała Blechacza, wybitnego polskiego pianisty, zwycięzcy XV Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina (najważniejszy pianistyczny Chopinowski na świecie), który dla Deutsche Grammophon Gesellschaft, jednej z najlepszych wytwórni płytowych na świecie, ją nagrał. Tym razem z kompozycjami Jana Sebastiana Bacha, mego najbardziej ukochanego kompozytora. Na płycie są dwie suity – w oryginale na wiolonczelę, tym razem będzie w transkrypcji na fortepian. Jakżeż ja bym chciała tego posłuchać. Czekam, kiedy płyta ukaże się na polskim rynku, bo w Amazon kosztuje jednak trochę za dużo, jak na moje możliwości. A piszę o tym dlatego, że Rafał Blechacz ma związki z naszym miastem. Otóż Rafał Blechacz, wówczas Rafałek, lat wówczas coś siedem albo osiem, wygrał w swojej kategorii wiekowej Konkurs Bachowski organizowany przez lata przez Szkołę Muzyczną I i II stopnia przy ul. Bolesława Chrobrego. Nigdy nie zapomnę koncertu galowego w Teatrze Osterwy, kiedy do fortepianu podeszło to małe wówczas dziecko. Rafał z trudem sięgał pedałów fortepianu. Jak zaczął grać – było cudnie. Potem sobie pogadałam z jurorami. I każdy z nich mówił ‒ geniusz instrumentu. Nieśmiało padały stwierdzenia – może i Chopinowski w zasięgu jest. Minęło trochę czasu i Chopinowski stał się faktem. Teraz ta płyta, zresztą kolejna. Mam ich kilka z muzyką graną przez pana Rafała Blechacza. Ale ważne jest, że pan Rafał Blechacz, wielka gwiazda, rzeczywista gwiazda polskiej pianistyki, pamięta tamto wydarzenie sprzed lat, kiedy jako mały chłopiec w białym garniturku zagrał na gorzowskim Bachowskim tak, że ręce same się składały do oklasków. I tak przy okazji, jaka szkoda, jaka wielka szkoda, że w myśleniu o kulturze w tym mieście zabrakło dobrego ducha, który optowałby za Konkursem Bachowskim. Bo to, ten konkurs, był znakiem miasta. No cóż.
Ps. 2. Dokładnie dziś mija 35 lat od premiery „Vabanku”, znakomitego filmu w reżyserii Juliusza Machulskiego. A piszę o tym dlatego, że ten film zmienił myślenie o możliwościach polskich reżyserów i podejściu do komedii kryminalnej. O kolejkach po bilety na film nie wspominam, bo wówczas była to norma. Ja jechałam z mieścinki w widłach dwóch rzek do miasta, a w ogonie po bilety stali miejscy znajomi. I jakoś nam się udało skontaktować, choć o telefonach komórkowych nikt nie śmiał myśleć… Udało się. Film zobaczyłam. Gorzowscy znajomi nie zawiedli. Było super. A tak przy okazji Kwinto, ojciec reżysera, Jan Machulski. Jego się jechało oglądać
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.