2017-05-13, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Nie byłam na wystawie pana Romana Picińskiego w Drezdenku, bo w mieście nad trzema rzekami otwierał się w tym czasie V Festiwal Muzyki Współczesnej. I szkoda, że taka koincydencja się zadziała.
Jak tylko dostałam zaproszenie od przemiłej i zaprzyjaźnionej Dyrekcji z Drezdenka na tę właśnie wystawę, to żal mnie się okropeczny zrobiło. Żal polegał na tym, że właśnie wczoraj pan Roman miał otwarcie swojej wystawy, a w FG otwierał się V Festiwal Muzyki Współczesnej im. Wojciecha Kilara. Mogłam rzucić monetą, albo łodygami krwawnika. Ale tym razem wybór był świadomy. Zostałam na koncercie. O nim za chwilkę będzie.
Nie pojechałam na wystawę pana Romana, choć szalenie lubię, szalenie cenię oraz szalenie mnie się podobają te prace. Znam widoki miasta nad trzema rzekami autorstwa Prześwietnego Autora. Znam, lubię, podziwiam. Mam kalendarz, który ukazał się na rok 2009 właśnie z pracami artysty. Kalendarz, dodam tylko, mam dzięki pomocy żony artysty. Wisi sobie u mnie w domu, i tylko co jakiś czas zmieniam kartę. Zachwyca mnie bowiem ujęcie miasta nad Wartą przez artystę. Ktoś powie, ale po co ci stary kalendarz? Ano właśnie po to, żeby zachwycać. Tak mam z kalendarzem wybitnych polskich twórców plakatu, tak mam z kalendarzem tatrzańskim i jeszcze paroma innymi. Wiszą sobie na ścianie i cieszą oko. Moje oko, bo nikt inny ich nie ogląda.
Ale wracam do wystawy – ledwo zdążyłam wyjść z FG, a już znajomi, którzy się do Drezdenka w całkiem mocarnej grupie wybrali, informowali, że było pięknie. No i obejrzałam sobie tekę prac wydaną przez Muzeum w Drezdenku kierowanym przez zaprzyjaźnioną Dyrekcję wydaną. Powiem tylko, szacunek za podejście, szacunek za wkład pracy, szacunek za takie podejście do artysty. Dyrekcja nie dość, że artystę zaprosiła, to jeszcze dołożyła wszelakich starań, aby wydarzenie godnie uczcić. I tym bardziej żal, że nie dało się dojechać. Bo nie dało. Dyrekcjo, przepraszam…
Powiem tylko jedną rzecz. Pan Roman Piciński jest mistrzem, oczywiście moim zdaniem, jeśli chodzi o odtwarzanie światów, których już nie ma, a które decydowały, że te nadgraniczne marchijskie dziurki były piękne. Bo jakby popatrzeć na stare zdjęcia właśnie miasta nad trzema rzekami, Drezdenka, Barlinka i innych, nawet niech będzie Skwierzyny, to żal się robi, że te piękne i zadbane miasta zniknęły. Bo wojna, bo Rosjanie, bo coś tam… To właśnie pan Roman Piciński przywraca ich urok, jego prace pokazują, że jednak pięknie tu było. A potem przewalił się walec. I znikło. Cały czar zniknął. Mamy to, co mamy. I jak w niektórych mieścinkach się dba o to, co pozostało, to w innych już nie. Vide, miasto na siedmiu wzgórzach. No nic, rzeczywistość jest taka, jaka jest. A że czasami mocno skrzeczy, to już trudno. Trzeba nauczyć się z tym żyć.
Trzeba się cieszyć, że są tacy ludzie, jak właśnie pan Roman Piciński, który w niekoniecznie pięknych okoliczności odnajduje i przywraca owo piękno. Po mieście na siedmiu wzgórzach ma to szczęście Drezdenko. Ma. I tylko dodam, że choć nazwa miasta ma się nijak do Drezna, tej pięknej już znów, koronkowej stolicy Wettynów, to upowszechniajmy nieprawdę, że Drezdenko to małe Drezno. Wszyscy dziś fałszują historię, to i my zróbmy to samo. Oba miasta mają zresztą jeden punkt styczny. Mam na myśli Mleczarnię braci Pfund - Pfunds Molkerei w Dreźnie i pewien sklep w Drezdenku. Oba miejsca mają niebywały klimat. Zachowane wnętrza. I zakaz fotografowania. No cóż.
No i wracam do koncertu w FG. Należę do zabitych fanów polskiej muzyki współczesnej. Mam na myśli wielu kompozytorów. Wymieniać – długa wstęga atłasu by była. Ale kiedy posłuchałam sobie Exodusu Wojciecha Kilara, to mnie na długą chwilkę wbiło w fotel. Bo słuchałam wcześniej przez Internet. Ale nie da się odnieść tej muzyki do koncertu na żywo. W sali koncertowej, kiedy gra orkiestra, kiedy chór śpiewa, a zachwyconej fance łzy zachwytu płyną po twarzy. Tak miałam, kiedy lata temu siedziałam na podłodze w Filharmonii Poznańskiej i słuchałam Pasji według Świętego Łukasza Krzysztofa Pendereckiego zresztą pod batutą Artysty. Nic wówczas, albo prawie nic nie wiedziałam o muzyce. Ale też nie bardzo po koncercie wówczas mogłam coś składnego powiedzieć. Byłam maksymalnie zauroczona…
Teraz mnie się wydaje, że troszkę o muzyce wiem. Ale jednak mnie się wydawało i wydaje… Bo to, co się wydarzyło w piątkowy wieczór w FG, z polską muzyką współczesną, to magia i coś niesamowitego. To było wydarzenie wielkie. Wielkie. Znów łzy po twarzy płynęły, nie tylko mnie, dodam. A sprawiła to maestra Monika Wolińska. Poszłam pogratulować i nie mogłam słowa powiedzieć. Ja, która nigdy rezonu nie traci. Nie byłam w stanie nic sensownego powiedzieć, poza – dziękuję.
Pamiętam, jak stałam w listopadzie ubiegłego roku we Lwowie przed domem, w którym urodził się Wojciech Kilar. Dziś to ulica Stepana Bendery i niemal naprzeciw pomnik jego, Bandery znaczy, nie Kilara. Stałam przed domem Kilara, jest tablica po polsku i ukraińsku, że właśnie tu się urodził. I wówczas w głowie przewijały mnie się fragmenty jego kompozycji. Krzesany i Orawa, do których jestem mocarnie przywiązana. Też Missa pro Pace i trochę muzyki do filmów, ale głownie Orawa. A teraz mnie w głowie brzmi Exodus. I już zwyczajnie wiem, po co znów do Lwowa pojadę. Ano po to, żeby znów na tę ulicę pójść, bo po Lwowie to tylko piechotą, albo żółtkami się poruszam, i stanąć przed tym domem i zanucić… Tak, tak, Exodusu kawałek.
I jeszcze jedna rzecz, bo nie kątek. Kiedy tak w końcu wróciłam do domu, emocje jeszcze grały, to na którymś kanale telewizyjnym widziała zajaweczkę programu, który będzie pokazywany. O uchodźcach, tych szalenie jednak doświadczonych przez los ludzi będzie. I co było ilustracją muzyczną obrazków? Ano ni mniej, ni więcej – Exodus Wojciecha Kilara. Przypadek? Koincydencja? Nie przypuszczam.
Ps. Płytka do mnie leci…. Z muzą Wojciecha Kilara… Leci. Za chwilkę będzie i będzie święto w domu.
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.