2017-07-07, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
W ogólnym zamieszaniu i skupieniu się na tragedii, jaka dotknęła naszą katedrę, umknął bardzo ważny głos znanego mecenasa w sprawie projektu zmian nazw ulic. Bardzo ważny.
Wydarzenia soboty wieczór na dobre przykryły inne wydarzenia w mieście. No i trudno się dziwić, bo od 1945 roku raczej niczego bardziej przykrego w mieście nie było. Nawet ogromny i wybitnie spektakularny pożar byłego GOMADU nie miał takiego oddźwięku. Siłą rzeczy nie mógł mieć. Choć pamiętam, że to była też olbrzymia strata i dużo bardziej groźna dla sąsiadów. Ale jednak katedra, to katedra, nie ma nic cenniejszego w mieście…
Dlatego teraz wracam do głosu znanego mecenasa, który w nader uprzejmych i eleganckich słowach odniósł się do propozycji usunięcia tablicy poświęconej generałowi Nikołajowi Bierzarinowi. Wytknął pomysłodawcy oraz obecnej przewodniej sile narodu zwyczajne nieuctwo. Nakreślił, kim był inkryminowany generał, jakie miał zasługi i jak się ma jego osoba do stawianych mu zarzutów. Krótko, zwięźle, elegancko, ładną polszczyzną. No i ja się z taką argumentacją zgadzam. Nie wolno bowiem mylić aparatczyków, policji politycznej i zwykłych politruków, których w tamtych czasach nie brakowało z frontowcami, z tymi, którzy szli na gadzie państwo i jakoś się tak mało co na własną osobę oglądali. Zwyczajnie nie można fałszować historii, bo ona taka była, czy to się komu podoba, czy też nie. I nawet jeśli teraz nowa miotła usiłuje zmiatać jej ślady, to za jakiś czas, jak z lekka inaczej zawieje jej wiatr, a zwieje prędzej, czy później, to te ślady wyjdą na wierzch.
Zwyczajnie nie lubię takich działań. Bo one są niecelowe i nieskuteczne. Pokazuje to wielu polskich artystów. Przez lata PRL zacierał ślady po Polsce sprzed II wojny, tej sanacyjnej. I co? I nic. Zawsze wychodziły. Mam na myśli synagogi zamieniane na magazyny, mam na myśli zacieranie starych nazw i numerów ulic, mam na myśli kreowanie nowego porządku świata. Nie warto tego robić. Zwyczajnie nie warto. Warto natomiast mierzyć się z historią, opatrywać ją w komentarz, tłumaczyć i nie zapominać. A właśnie teraz tak się to zaczyna dziać. I jeszcze posłużę się słowem znakomitego regionalisty, który stwierdził, że takie przeprowadzki tablicowe – zamiana jednej na drugą są dość moralnie podejrzane i moralnie nie do przyjęcia. Zwłaszcza teraz, w XXI wieku. No cóż. Mam tylko nadzieję, że tablicą z parku Siemiradzkiego zainteresuje się Muzeum Lubuskie lub Książnica Wojewódzka albo Archiwum. Bo rzeczą jednak okropną byłby, gdyby ta tablica skończyła w jakimś skupie złomu. A jak mówiłam, historia jednak powróci.
A teraz z innego kątka. Otóż muszę poprosić kogoś biegłego w aplikacjach na telefon, aby mi pokazał oraz nauczył, jak można przez telefon kupować bilety komunikacji miejskiej za złotówkę. Sama próbowałam, ale to jakaś przykra porażka jest. Trudno się dziwić, ja stara jak węgiel, siwa pani, nie umiem sobie sama z tym dać rady. Co dziwne nie jest, bo jak ostatnio usłyszałam od zaprzyjaźnionego rodzinnego osobnika – no wiesz, paru rzeczy nie umiesz, bo się urodziłaś odrobinę za wcześnie. Fakt, na tym się to zasadza. Nie ogarniam tego wirtualnego świata, bo za szybko zmiany postępują, a ja jednak wolę czytać kryminały i stale „Nowe Ateny” księdza Benedykta Chmielowskiego, gdzie stoi – koń jaki jest, każdy widzi – aniżeli miliony informacji o zmianach w świecie, który przyspieszył i oszalał z tego przyspieszenia. Dlatego jak się kto znajdzie, kto zechce 3 minuty albo 30 poświęcić mi na wytłumaczenie, jak to z tymi biletami za złotówkę przez telefon na miejską komunikacje jest, będę nad wyraz wdzięczna. Naprawdę, nawet kawę postawię.
Ps. A teraz odrobina prywaty, bo jakoś dawno nie było. Wpadł mi w ręce kolejny wątek gorzowski. Podczytuję sobie teraz, podczytuję, bo jakoś świadomie nie chcę kończyć, książkę Doroty Danielewicz „Berlin. Przewodnik po duszy miasta”. To taka sentymentalna opowieść o mieście autorstwa Polki, która do miasta z niedźwiadkiem w herbie trafiła na początku lat 80., nie wiedziała, że na zawsze, miały być wakacje. Dużo smaków, dużo ciekawych opowiastek o ludziach stamtąd i stąd, dla których wspólnym mianownikiem jest właśnie stolica nad Szprewą i Hawelą oraz wieloma jeziorami. I tam właśnie natknęłam się na taki passus w rozdziale „Barszcz”. Autorka wpada do delikatesów na Steglitzer Damm, a tam siedzi pan policjant Worms, emerytowany policjant dodam. Autorka zamawia zupę cebulową i zaczyna rozmowę z właścicielką o zupach. Ponieważ właścicielką jest Polką z Łodzi, temat zahacza o barszcz, polski czysty barszcz z uszkami. I na to odzywa się pan policjant Worms, który mówi: „Znam barszcz. W Gorzowie, gdzie ewakuowali nas z matką podczas wojny, w 1945 roku pojawili się Rosjanie i od nich dostałem barszcz”. Autorka wraz z właścicielką tłumaczą mu różnicę między polskim a ukraińskim, ale konstatacja jest taka, że pan Worms był pierwszym Niemcem spotkanym przez autorkę, któremu koniec wojny jawił się dobrze przez ten barszcz dany mu przez Rosjan w Gorzowie (myślę, że wówczas w Landsbergu, ale niech będzie, w Gorzowie). I autorka idzie dalej tak: „Dobrze, że policjant tylko tak zapamiętał Gorzów. Znam kobietę jasnowidzącą o imieniu Maria, która nie może podróżować między Gorzowem a Berlinem: widzi stosy trupów, czuje cierpienia ofiar wojny, słyszy jęki gwałconych kobiet. Jej wrażliwość nie wytrzymuje takiej kulminacji negatywnych bodźców”. Złe i dobre w jednym albo dobre i złe w jednym. Ciekawym jest czytać książki, w których nagle można coś takiego przeczytać. Ciekawym i jednak odkrywczym. Lubię nieoczywiste książki.
Dorota Danielewicz, Berlin. Przewodnik po duszy miasta, Terra Incognita, Warszawa 2013, ss. 200-201.
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.