2017-07-12, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Jak boli mnie, kiedy krzywda dzieje się zabytkom, tak samo boli mnie, kiedy ktoś krzywdzi życie. Człowieka, psa, kota, owieczkę, owada pożytecznego, bez którego życia nie ma. Boli jednako.
Niedawno spaliła nam się poważna część wieży katedralnej. To symbol i serce miasta. Wszystkich, którzy jakoś czują się związani z miastem, bolało serce i wszyscy mówiliśmy, no jak, przecież to niemożliwe. Nie katedra. A jednak. To był splot złych zdarzeń.
Ale splotem złych zdarzeń nie było barbarzyństwo, które się wydarzyło kilka dni potem, a mianowicie spalenie pasieki mobilnej, która zaparkowała na Żwirowej. Ofiarami padło 36 rojów, kilka milionów pszczół. O samych ulach i urządzeniu do ich przewożenia nie mówię. Oglądałam zdjęcia zgliszczy. Bolało mnie serce.
Nigdy nie zrozumiem, nigdy, jak można dręczyć zwierzęta. Podpalić ogon kotu, przywiązać psa do drzewa gdzieś tam. Nadmuchać żabę. Rzucić kamieniem w pliszkę. Rozdeptać winniczka. Przywiązać konia na krótkiej lonży. Albo i co więcej. Owszem, przeganiam gołębie, bo dobrze im zrobi, jak trochę polatają. Ale nigdy by mi do głowy nie przyszło, żeby im krzywdę robić. Jakoś tam mam ze światem zwierząt, ale i światem ludzi. Mam też tak z pszczołami. Jakieś dwa lata mija, kiedy przeczytałam fantastyczny esej – autora niestety nie pomnę, który wywiódł prostą konstatację – jak zginą pszczoły, to w krótkim czasie i nas nie będzie. Nas ludzi na tej pięknej, z kosmosu widzianej błękitnej planety. To było w czasie, kiedy pszczoły padały, bo jakaś choroba na nie przyszła. Potem udało się opanować chorobę. Pszczółki wróciły do pracy. I super. A tu masz ci babo placek, a raczej zakalec. Jakieś durne ręce podpaliły mobilną pasiekę. Spalił się mobilnowóz z ulami. Ale spaliły się pszczoły. Nie chce mnie się wierzyć, że normalni ludzie to zrobili. Bo normalni to mają tak, że się raczej od pszczół oganiają, kiedy w miodne dla pszczół raje, a dla ludzi w nierozpoznane krainy zapuszczają. Pszczółki pracują, a ludzie im w tym przeszkadzają. No to pszczółki buczą, straszą, ale swoje robią. No właśnie, swoje robią. Zapylają, zbierają nektar, produkują miód – jedyny pokarm na ziemi, który się nie starzeje nigdy.
Dlatego wieść, że spłonęła mobilna pasieka i kilka milionów wybitnie pracowitych i wybitnie mądrych owadów, bez których nas ludzi nie ma, była gromem z nieba. Już zwyczajnie mnie się nie chce pisać, co trzeba, a co nie trzeba… Po to się jest człowiekiem, żeby doceniać i dbać. Powiem więc otwartym tekstem, ta ręka, która ogień pod tę pasiekę podłożyła, winna byś surowo ukarana. Bo bez pszczół nas nie ma. Bo jak ich zabraknie, przez takich głupich barbarzyńców, to nie będzie zielska do jedzenia, a w konsekwencji nie będzie nas, że powtórzę.
Myślę i uważam, że tych, co to zrobili, co podłożyli ogień pod pasiekę, należy znaleźć i przykładnie ukarać. Owszem, nie aresztem i więzieniem, ale pracą w pasiece. Ale i koniecznością douczenia się na temat pszczół. Jest wiele książek, niech ta barbaria czyta. Ale niech pracuje przy ramkach, przy produkcji miodu, przy odkadzaniu uli. Niech tak odpokutuje swoje winy. Ot marzenie – bo raczej nie uda się sprawców znaleźć i przykładnie ukarać. Wobec tego niech ich sumienie zagryzie. A zagryzone sumienie prowadzi też do tego, że sprawca się przyznaje. A jak się to ruszone sumienie pojawi, to dawaj odpokutować.
No i z innego kątka będzie, bo za ostatni czas nie było tego często. Szalenie mnie się podoba dyskusja o zmianach nazw ulic. A najbardziej, jak omijać te dziwne wymogi współczesnego rządu dotyczące zmian w imię nowej prawdy. W kraju toczy się ciekawa dyskusja, jak zachować stare nazwy, tyle tylko, że trzeba im nadać nową ideologię. Nowe wytłumaczenie. My to mamy choćby z ulicą 9 Maja. Mądrzy w piśmie szukają sensownych wyjaśnień. Bo może bitwa morska, bo może coś innego. Wyjaśnienia są potrzebne, żeby mieszkańców nie narażać na zbędne koszty. Dla przykładu taki Szczecin ma takich zagwozdek więcej. Chodzi o ulicę 26 kwietnia. W prawdzie to data wejścia Armii Czerwonej do miasta i koniec dla miasta wojny, tej okropnej i parszywej. Ale nowa władza domaga się zmiany. Więc szukają. A może data bitwy morskiej, a może wyjście rotmistrza Pileckiego z Auschwitz… A może jeszcze coś.
Tak my w mieście tym szukamy rożnych wyjść, aby nazw już utrwalonych nie zmieniać. Bo i po co. Dzierżyńskiego ulicy już nie ma. I dobrze. Ale te inne? Historia ma to do siebie, że zawsze wraca. I to w dwojaki sposób. Albo potępieńczy, co rzadko, albo w prześmiewczy… Co częściej. A po co być klaunem własnej historii? No ja nie chcę.
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.