2017-07-28, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Może to chyba najlepsze z możliwych określeń. Bo znów są jakieś znaki, że coś się ma wydarzyć z pewnym budynkiem na Bulwarze Wschodnim.
Znów są głosy, że ma się ruszyć remont willi Herzoga, czyli dla wielu bardziej czytelnie dawnej siedziby LOK. Znów jakiś balet. Kolejny raz słowa. Powiem tak. Bardzo, ale to bardzo bym chciała, żeby w końcu się to udało i żeby ten budynek przestał straszyć oraz przestał być niemym wyrzutem sumienia pokazującym niemoc wszystkich. Bardzo bym chciała. I dopóki na własne ślepawe oczka nie doczekam się kwitów, które mi ostatecznie potwierdzą, że tak jest, nie uwierzę.
Podobnie zresztą, jak nie wierzę, że jednak coś pozytywnego się stanie z coraz bardziej niszczejącym budynkiem przy Łokietka 17.
Od razu zastrzeżenie. Nie mam pretensji do konserwatorów zabytków, bo im ręce wiąże prawo. Kulawe prawo do naprawiania, ale nikomu zwyczajnie się nie chce powalczyć o zmiany. Zresztą kogo będą teraz interesowały zmiany takiego akurat prawa, kiedy kraj się gotuje, bo o pryncypia i imponderabilia chodzi. Bardzo ważne pryncypia i imponderabilia.
Efekt zaniechań w prawie doprowadzi do tego, że stare i piękne będzie znikać. A potem my, ja na pewno, będziemy płakać, że tak się stało. Jak zwykle nad rozlanym mlekiem, które wcale nie musiało się rozlać.
A teraz z drugiego, także bardzo ważnego kątka. Otóż po zadymie i karuzeli z funkcją dyrektora w muzeum przyszło nowe. Już wiadomo, kto przez następne pół roku będzie dyrektorem, co prawda tylko, a może aż tylko p.o. To znana w mieście urzędniczka od kultury, która zostawiła po sobie niedobre wspomnienia. Nie gratuluję, bo czarne myśli mnie opadły. Jak pani była dyrekcją od kultury, to dyrektorzy miejskich placówek musieli się mierzyć z milionami tabel i tabeleczek, które łatwo wyprodukować w programie Excel, ale w które trudno włożyć ileś działań kulturalnych z całym trudnym często do opisania bagażem dobrych rzeczy, jakie za sobą niosą. Trudno bowiem przeliczyć i przełożyć na cyfry znaczenie wielu działań, często drobnych, a jednak znaczących. Teraz pani będzie zarządzać muzealnikami. Ciekawy to ludek. Bo jakby popatrzeć choćby na archeologów, to grzebią w ziemi, to skorupki z niej wyjmują, paciorki, kości i inne takie. Odczytują przeszłość. Pokazują i objaśniają rzeczywistość. Owszem, mogą w excelowskie ramki włożyć liczbę skorupek, szacowany czas powstania, miejsce odnalezienia i ewentualnie szacowany koszt. Ale jak włożyć w ramki te wszystkie najważniejsze imponderabilia? No jak? Tego się zwyczajnie nie da. Podobnie mają numizmatycy, podobnie mają i inni specjaliści w wielu istotnych działach.
W konkursach na stanowisko dyrektora muzeum startowało kilku naprawdę ciekawych kandydatów. Kilkoro ze stopniem naukowym doktor, ktoś tylko z magisterskim, ale fachura i znane oraz liczące się nazwisko w branży muzealnej. To ludzie związani w różny sposób z muzealnictwem, wyjadacze jeśli chodzi o kulturę w bardzo szerokim aspekcie. Naprawdę był wybór. Naprawdę. A wyszło, jak wyszło.
Zwyczajnie boli mnie, że znów doszło do jakichś dziwnych rozdań. Zwyczajnie znów urzędnicy nie wzięli pod uwagę naprawdę fachowców, ludzi, którzy potrafią się poruszać w dość zamkniętym, ale jednak ciekawym muzealnym towarzystwie. Bo że zmiany w muzeum są potrzebne, to bez sporu. Ale jakoś nie rozumiem, że ster w instytucji ważnej, bardzo ważnej ma dzierżyć ktoś, kto w muzeum bywał tylko wówczas, kiedy był szefem kultury w mieście. A i to rzadko.
No cóż, zobaczymy, co się wydarzy. Przyjaciołom muzealnikom słowa wsparcia. I dobra rada – trzeba poznać arkusze kalkulacyjne Excela. Trudne nie jest, ale czasami wypada zapytać, po co?
Ps. No i słowo prywaty. Dostałam wspaniały prezent. Wspaniały i na dokładkę historyczny oraz mocno związany z osobą ważną dla miasta. Zaprzyjaźniony przemiły osobnik podarował mi pióro wieczne, znaczy na atrament. Granatowego Watermana. To już trochę wysoka półka jeśli chodzi o pióra. Ale wartość naddana jest o miliony ważniejsza. Bo ten Waterman należał do…. Księdza prałata Witolda Andrzejewskiego!!!!. Wybitny ksiądz, zresztą w jakiś sposób mnie bliski, Honorowy Obywatel Miasta tym piórem pisał, a teraz mam je ja. Reanimowałam pióro w ciepłej wodzie, żeby znów służyło i jest. Pamiętam, jak ksiądz prałat mnie za różne rzeczy rugał, jak częstował herbatą w proboszczówce na Mieszka, jak się śmiał, że ja do kościoła chodzę tylko wtedy, kiedy muzykę tam grają – bo tak jest. Wiele razy po premierach u Osterwy spieraliśmy się o kształt teatru. Zawsze byłam na przegranej pozycji, bo ksiądz Andrzejewski zawsze kończył – Renatko, sceny nie znasz… Eksperyment to nie wszystko, a gdzie słowo? Dla mnie, niekatoliczki wszakże, ksiądz Witold był osobą nader ważną. Za zaszczyt poczytywałam sobie i poczytuję, że Go znałam, a On chciał ze mną rozmawiać i nawet częstował herbatą lub papierosem, bo tak bywało. Ze dwa razy mi życie uratował, bo też tak było. Ale nigdy, w najśmielszych snach, nie przypuszczałam, że będę miała coś, co do Niego należało. Pióro. Symptomatyczne. Pióro wybitnego prałata, wybitnej osobowości w ręce piszącej poszło… Przemiłemu nad wyraz wielkie dzięki za ten dar. Wielkie. A jakby kto chciał zobaczyć, deklaruję, pokażę. Teraz tylko sobie muszę kupić fioletowy atrament, bo moim zdaniem jakoś do tego Watermana fioletowy atrament pasuje. Jak zresztą do mojego innego Watermana, co wygląda jak zabawka albo jakiś kosmetyk do oczu. Natomiast do mojego zwykłego Parkera używanego do zwyczajnego pisania pasuje zielony, ale trudno taki kupić. No i proszę, cały ambaras z atramentem się zaczyna. No cóż…
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.