2017-08-31, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Dziś bardzo ważna data, 35. rocznica wypadków gorzowskich, które pokazały ówczesnej władzy, że nie ma zgody na ucisk i szykany. Działacze ówczesnej „Solidarności” kolejny raz wpisali się w wielką mapę niezgody społecznej na ucisk.
To był dziwny dzień. Miałam wówczas 18 lat, mieszkałam w mieścince w widłach dwóch rzek i z potokiem Kasztanówka po środku. Nie potrafię sobie przypomnieć, choć bardzo mocno się od lat staram, jak to się stało, że byłam tego dnia w mieście na siedmiu wzgórzach. Tym bardziej, że przecież za moment zaczynał się rok szkolny, a uczyłam się w ogólniaku, który absolutnie nie cieszył się żadną opinią. Ale do szkoły przygotować się było trzeba, dlatego tym bardziej nie pamiętam, jakie ścieżki mnie do miasta przywiodły.
Miałam wtedy słaby słuch społeczny. Oznacza to, że jakoś nie potrafiłam ocenić tego, co się dzieje. A działo się już w czasie dnia. Czuć było dziwną atmosferę. A potem się zaczęło. Nikomu w mieście przypominać raczej nie trzeba. Zadyma w centrum miasta weszła do historii nie tylko miasta, ale i historii ruchów społecznych, obywatelskich, jakbyśmy dziś powiedzieli. Starli się ze sobą obywatele, bo nie tylko działacze „S”, z milicją. Jest wiele źródeł na temat tych wypadków, dlatego nie ma sensu ich przytaczać in extenso. Ja w pewnym momencie znalazłam się na Obotryckiej, czyli poza bezpośrednim frontem.
Wszystko bowiem się działo na wysokości skrzyżowania Chrobrego i Sikorskiego. Było niebezpiecznie. Nikt jednak za bardzo z tym niebezpieczeństwem się nie liczył. Liczyła się wola pokazania, że my się nie zgadzamy. Milicjanci mieli duże wsparcie, bo i pałki, bo i furgonetka z armatką wodną, bo i gaz w końcu.
Ja jednak nigdy nie zapomnę starszej pani, którą wówczas obserwowałam. Stała na balkonie jednego z bloków przy Sikorskiego i była wyposażona w broń – doniczkę z jakimś chaberdziem domowym. I uważnie celowała – celem byli milicjanci. Już dziś nie pamiętam, czy ostatecznie ktoś pecynką doniczkową dostał, czy też oryginalny pocisk chybił jakiegokolwiek celu, ale ten widok mam stale w oczach, kiedy myślę o wypadkach 31 sierpnia 1982 roku w mieście nad Wartą, Kłodawką i Srebrną. Pocisk doniczkowy poleciał na dół, a pani za chwilkę znów stała na swoim balkonie z kolejną doniczką z chaberdziami.
Wydarzenia gorzowskie były na tyle istotne, że informowała o nich podziemna wówczas prasa. Na tyle istotne, że wpisały się w historię oporu społecznego wobec opresyjnej władzy w skali całego kraju. W regionie nigdzie więcej nie było takiej społecznej rewolty. Nigdzie poza miastem tym nie odbył się taki masowy gest sprzeciwu. I z tego miasto oraz mieszkańcy mogą być i są dumni.
Dziś obchody tego wydarzenia. 35 lat to jednak nie w kij dmuchał. Ale mamy sytuację, jak w tamtych latach. Znów podzielone społeczeństwo. Znów obchody urządzane przez dwa różne podmioty. Te bliższe mnie, z pamięcią o pani z doniczką, zaczną się o 18.00 na Starym Rynku. Tak się złożyło, że muszę pojechać do miasta nad Notecią i z pięknymi mostami oraz Placem Wileńskim. Jak zdążę wrócić do 18.00, to się stawię na Starym Rynku, jak nie, to o 18.00, jadąc w pociągu do miasta, będę tam mentalnie. A potem wolnym krokiem pójdę sobie na Stary Rynek, zapalę zniczka i się pokiwam, jak to robią Żydzi w chwilach ważnych. Pomyślę o ludziach „S”, pomyślę o tych, co ludźmi „S” nie byli, ale w takich momentach stawali tam, gdzie stała „S”. Ta dobra, ta bliska ludziom „S”.
Bo dziś się coś mocno złego stało z ludźmi „S”. Nie chcę pisać o „przywódcach” obecnej „S”, bo nie ma zwyczajnie o kim, ani o czym. Ale w kontekście tych wydarzeń, tej rocznicy niepoważnym byłoby nie wspomnieć o słowach Jarosława Porwicha, Jarka, jak do niego od wielu, wielu lat mówię. Nie jest żadną tajemnicą, że Jarek Porwich, były szef „S”, dziś poseł Najjaśniejszej z ramienia partii Kukiz’15 zabłysnął wypowiedzią, że krytyków rządu należy osadzać w więzieniu. Byłam mocarnie zdumiona. Mocarnie, bo jak się zna życiorys Jarosława Porwicha, jego czynne zaangażowanie w społeczny sprzeciw wobec opresyjnej władzy, czynny udział w działaniu podziemnego Radia Solidarność – mam na myśli latanie po dachach gorzowskich wieżowców i naśmiewanie się z nieudolności ówczesnej milicji, a wcześniej działania w Młodzieżowym Ruchu Oporu i Ruchu Młodzieży Niezależnej, czyli zawsze w opozycji do ówczesnej władzy, trudno w te słowa uwierzyć. Tym bardziej, że sam za takie działania miał prawomocny wyrok – w tamtych czasach dowód do chwały.
Wiele razy naciągałam Jarka na opowieści o tamtych czasach, o tym, jak się konspirowało, jak się latało z radiem… Jak pięknie było przechytrzyć władzę z jej pelengami namierzającymi radio. Jarek zawsze był z tego dumny. Dlatego nie rozumiem, co się stało, że nagle zmienił front. Ale jak mówi stare polskie przysłowie, tak po prawdzie całkiem nowe – tylko krowa nie zmienia poglądów. Jarek zmienił. OK. Ciekawe tylko, co na ten temat powiedzą i mówią już jego koledzy z tamtych lat. Wiem bardzo dokładnie, jakby się zachowała w tej sytuacji śp. pani senator Stefania Hejmanowska. Parasolka poszłaby w ruch…
Przypomnę tylko, że dziś, 31 sierpnia obchodzimy święto państwowe które się nazywa Dzień Solidarności i Wolności. Państwowe – bez konotacji religijnych. Na mojej ulicy flag państwowych nie ma…
Ps. A teraz odrobina prywaty będzie. Rada Miasta zmieniła nazwy kilku ulic. Nie będzie ulicy Kazimierza Furmana. No cóż, wcale nie jestem zaskoczona. Niewygodny poeta z jego poezją, która wcale nie jest łatwa jeszcze nie zasłużył…. Przykre.
I kolejny bardzo prywatny kawałek prywaty będzie. Dziś obchodzimy 72. rocznicę śmierci Stefana Banacha, wybitnego matematyka, jednego z członków Lwowskiej Szkoły Matematycznej. Był generalnie samoukiem, wybitnym, bo innego słowa na taki talent nie znam. Nie miał tytułu pierwszego naukowego, czyli magister (tamtych czasach magister to było coś). Wraz z Hugonem Steinhausem stworzył właśnie tę szkołę. Było ich tam wielu. Do anegdoty przeszły ich spotkania w Kawiarni Szkocka we Lwowie, już dawno nieistniejącej, gdzie na marmurowym stoliku zapisywali wywody i dowody matematyczne dotyczące różnych skomplikowanych wzorów czy twierdzeń. Do anegdoty ale i do historii przeszedł pewien zeszyt… Z zapisami twierdzeń do udowodnienia… Dla mnie to kosmos, którego nie rozumiem. Bo matematyka dla mnie to terra nierozpoznana.
Postać Stefana Banacha poznałam dawno temu. Ktoś rzucił nazwisko. Ja się zainteresowałam. Trochę poczytałam. A potem pojechałam do Lwowa, bo jakoś tak mam, że lubię tam jeździć. Poszukałam śladów. Są. Warto dodać, Banach przeżył wojnę, bo nie dotknęła go masakra inteligencji naukowej polskiej i przy okazji ukraińskiej związanej z uczelniami lwowskimi na Wzgórzach Wuleckich. Zmarł tuż po wojnie, choć wcale tak nie musiało być. Ale nie chciał z Lwowa wyjeżdżać, co ja, jak raz, bardzo dokładnie rozumiem. O Szkole Matematyków Lwowskich jest kilka książek. Ja serdecznie polecam jedną: Mariusz Urbanek: Genialni. Lwowska Szkoła Matematyczna, Warszawa 2014. Lektura lepsza niż niejeden kryminał. A we Lwowie nadal się Stefana Banacha pamięta. To taka informacja dla tych, którzy pogardzają braćmi Ukraińcami…. Bo oni lubią pamiętać swoich z nacji, ale i tych z innych, którzy tylko sławy miastu pięknemu, za jakie ja mam Lwów, przysparzali. Bo jak śpiewają Szczepko i Tońcio: Ta Lwów, ta mamo, ta zbaw mnie Bóg, ta Lwów, ta nie daj Bóg, ta Lwów… Ta joj, ta Lwów.
I ja jak zwykle myślę, jak tam do tego Lwowa, Lwowa Bancha, Szczepka i Tońcia, Salomei Kruszlenickiej, Zofii Fredrowej, Stanisława Skarbka, Łesi Ukrainki, Orląt Lwowskich, Zbigniewa Herberta, króla Jana III Sobieskiego, Wojciecha Kilara, króla Kazimierza Wielkiego, atamana Maksyma Krzywonosa, Juliusza Słowackiego, hetmana Stanisława Żółkiewskiego, Dobrego Wojaka Szwejka, biskupa Andrzeja Szeptyckiego, prezydentem Franciszkiem Smolką i wielu, wielu innych ryznąć… Bo że pojadę znów na Ukrainę, to wiadomo. Jak? Czas pokaże.
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.