Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Andrzeja, Jędrzeja, Małgorzaty , 16 maja 2025

Niedobre wieści przyszły zza Odry, niedobre…

2017-09-16, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Niemiecki myśliwy zastrzelił w Lebus żubra, który jeszcze kilka dni temu łaził sobie w okolicach miasta i szczęśliwcy, którzy go widzieli, focie wrzucali do sieci. Szkoda bardzo, bardzo…

Na dzień dobry jakoś zwyczajnie nie uwierzyłam, że to prawda. No bo jak to – zastrzelić żubra? Jakoś mnie się zwyczajnie w głowie nie mieści, że komuś mogła też do głowy przyjść taka rzecz. Strzelać do żubra? Fakt. Duże zwierzę, ale jednak nie ma przyspieszenia kosmicznego, nie szarżuje na ludzi, jednak nie jest zagrożeniem bezpośrednim, choć przestraszyć się go można.

Łaził sobie żubr po lasach oraz podmiejskich osiedlach, cieszył tych, co go zobaczyli. Ja cały czas miałam nadzieję, że też go zobaczę. Ale żubrowi do głowy przyszło, żeby się przez Odrę przeprawić i polazł do Niemiec. W głowę zachodziłam i zachodzę, jak mu się ta sztuka udała. Bo przecież Odra to nie Kłodawka, trochę głęboka jest. Po ostatnim, fajnym dla mnie, deszczowym lecie, nawet bardziej, niż zwykle głęboka. Ale potem przypomniało mnie się, że przecież Lebus to stara słowiańska osada, dziś mega śliczna miejscowość, która leżała u brodu na Odrze. Znaczy przy wypłyceniu rzeki, którą akurat w tym miejscu łatwiej było pokonywać. Może więc i nadal on jest, ten bród i ujawnia się w chwilach szczególnych, jak dla przykładu, kiedy żubr postanawia zajrzeć na zachodni brzeg.

No i nieszczęściem żubr znalazł ścieżkę. Przelazł i znalazł śmierć. Zresztą w majestacie prawa, bo Niemcy, naród przywiązany do regułek oraz definicji prawnych właśnie, wydali urzędową zgodę na jego odstrzelenie. Bo postrachem się stał i ponoć realnym zagrożeniem dla mieszkańców, w co ja jakoś uwierzyć nie mogę. Stało się, co się stało. Nawet biorąc pod uwagę, że to gatunek odtworzony i jednak stale chroniony, wpisany do Czerwonej Księgi.

Jednak jednej rzeczy przyjaciołom zza zachodniej granicy wybaczyć nie mogę w tej pożałowania godnej sytuacji. Zabili żubra, bo się go obawiali, no cóż, trudno.

Ale po co ucinali łeb zwierzęciu? Po to, aby wyprawić i w lokalnym muzeum powiesić? To jest, moim zdaniem, zwyczajne draństwo i rzecz totalnie karygodna. Dla mnie zwyczajnie obrzydliwa.

Brzydzę się takimi działaniami. Nie znoszę miejsc, gdzie wiszą, leżą lub stoją tfu trofea myśliwskie. Pamiętam jak jakiś czas temu byłam w Czechach i program wycieczki, bo na wycieczce byłam, przewidywał zwiedzanie zamku Konopiszte. Zamek śliczny, zresztą jak i Karlstejn, do którego wówczas nie dotarliśmy, bo bracia Czesi tak drogi poplątali, że nawet lokalna przewodniczka oraz tubylcy się pogubili. Konopiszte natomiast okazało się miejscem zachwycającym. Do czasu. Do czasu, aż znalazłam się w salach myśliwskich. I jak przechodziłam obok tych dziesiątków wypreparowanych czaszek z rogami i innych tfu trofeów, to mnie zwyczajnie mroziło, czułam się coraz bardziej okropnie. Ulgą było wyjście z zamku i połażenie po parku oraz próba wywabienia misia z koszary, bo tam miś mieszka, w Konopisztańskim zamku. Miś nie zareagował na różne zachęty, w tym swojskie cip, cip; taś, taś, czy też – misiu mamy dla ciebie smakołyk. Obeszłam się zdjęciem misia z tablicy informacyjnej. Ale widok tych trucheł zwierzęcych wiszących na ścianach mam do dziś w oczach. A uczucie obrzydzenia zapamiętam chyba do końca życia. Nigdy wcześniej nie byłam bowiem w miejscu, gdzie było aż tak dużo takich, wątpliwych moim zdaniem, trofeów. I od tamtego czasu, a minęły chyba już trzy lata, bardzo starannie sprawdzam obiekty, zanim do nich wejdę. I niech to będzie tylko jedyna atrakcja w jakimś miejscu, to może sobie i być, ale bez mojej tam obecności.

Zresztą pamiętam, jak kilka już poważnych lat temu pisałam teksty o leśnikach lubuskich, to też niedaleko od miasta znalazłam takie miejsce, izbę pamięci, która dokumentowała pracę leśnych. Było ciekawie. Ale w drugim pomieszczeniu było sporo wypchanych zwierząt. Leśnicy tłumaczyli, że te wypreparowane okazy to zwierzęta, które padły w wypadkach samochodowych albo innych. Leśni zapewniali, że żaden okaz nie zginął na polowaniu. Też było to straszne doświadczenie. Ale jeszcze straszniejsze było to, że ci mili ludzie, za których jeszcze do niedawna miałam leśników, przyznawali, że jak do tej izby trafiają przedszkolaki, albo szkolaki smarkate, to często się zdarza, że właśnie ten ludek płacze. Dzieci płaczą, bo zwyczajnie im żal… Ja to uczucie akurat bardzo dokładnie rozumiem.

Dlatego, choć rozumiem z trudem odstrzał żubra, to nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem konieczności ucięcia zwierzakowi głowy. I jak lubię Lebus, to jak tam następny raz pojadę, a mam nadzieję, że się uda, nie pójdę do lokalnego muzeum, izby pamięci czy jakkolwiek. Posiedzę sobie przy biskupstwie, pogapię się na Odrę, nawet jakby padało. Nie będę się gapić na głowę żubra, który cieszył nas tu w mieście i w okolicy tylko swoją obecnością.

A teraz z innego kątka. Dziś 82. urodziny obchodzi Ireneusz Krzysztof Szmidt. Poeta, animator życia literackiego, juror w konkursach poetyckich, dramaturg, reżyser, koneser dobrego jedzenia, o którym jak o poezji potrafi długo i smacznie opowiadać. Ciekawy człowiek, mąż mojej przemiłej znajomej, mój przemiły znajomy także. Na dokładkę człowiek mocarnie zajęty, bo w kółko i wciąż coś robi. Jak się na Ireneusza, do którego ja mówię Irek, patrzy, to zwyczajnie trudno uwierzyć, że ma 82 lata. No trudno i już. Irek jest najlepszym przykładem na to, że metryka to kwit. Każdy ma. Ale tak naprawdę kwestia wieku, to to, co mamy w głowach i jak żyjemy. Irek, 100 i 200 lat w zdrowiu, sprawności intelektualnej, czynność zawodowej. No jednym słowem, samych dobrych chwil.

Ps. A teraz odrobinka prywaty, ale malutko i krótko, bo złośliwiec mi coś okropecznie długi wyszedł. Otóż dziś mamy Dzień Bluesa. Obchodzimy go od 2006 roku, od urodzin tuza, kinga, mistrza, króla…., no określeń moc, B.B. Kinga. Tak, jak nie przepadam za bluesem, bo melodia oparta na 12 akordach po kwadransie zaczyna mnie zupełnie i mocarnie nudzić, tak B.B Kinga, tego wielkiego, czarnoskórego gitarzystę i wokalistę zwyczajnie kocham. Uwielbiam oglądać clipy z jego koncertów. A ponieważ blues jest matkoojcem jazzu, muzyki, która jest mi tak potrzebna do życia jak klasyka, jak stary rock, jak reggae, dlatego o tym dniu wspominam. Poza tym w mieście jest wielu bluesmanów, grających lub tylko zapiekłych fanów, w tym bardzo wielu na eksponowanych stanowiskach. Dla nich to święto. I dodam tylko, że szalenie przyjemnie jest zobaczyć owych urzędników, prezesów czy zwykle sztywnych prawników, kiedy jest koncert bluesowy… Naprawdę jedyny w sobie widok.

I jeszcze jedna ważna rocznica. Otóż dziś ludzie kina obchodzą 80. rocznicę premiery filmu Michała Waszyńskiego „Znachor” do megabestselleru międzywojnia autorstwa Tadeusza Dołęgi-Mostowicza ze znakomitą rolą Kazimierza Junoszy-Stępowskiego w roli tytułowej. Partnerowała mu przepiękna aktorka Elżbieta Barszczewska. Kazimierz Junosza-Stępowski, wybitny aktor, człowiek tragiczny… Film znakomity. Warto dodać, że po II wojnie własną wersję „Znachora” wyreżyserował Jerzy Hoffman. W rolę tytułową wcielił się Jerzy Bińczycki. Jego córkę Marię Jolantę Wilczur zagrała Anna Dymna. To ten film pokazuje telewizja przy okazji każdych świąt. Ale wersja Michała Waszyńskiego ma swoją temperaturę i inne emocje przynosi. Ja tam lubię. Znaczy kino lubię. Obie wersje „Znachora” w tym też. Rzadziej mam okazję oglądać wersję Michała Waszyńskiego, ale jak mam, to oglądam.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x