2017-11-10, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Mamy w mieście symboliczny kamień z ważnym napisem, mamy też ślady po kirkucie. Ślady, bo prawie nic z tego cmentarza nie zostało. Kilka razy do roku intensywnie myślę o mniejszości, której już nie ma.
Kiedy przychodzi 9 listopada, kiedy zapada zmrok, ja jakoś nie mogę spokojnie iść ulicami miasta. W mojej głowie projektują się wydarzenia, które tu, jak i w innych miastach Niemiec wydarzyły się 79 lat temu. To wtedy zaczęła się Kryształowa Noc, jakżesz piękne miano czegoś, co było hańbą i strasznym dowodem na to, że oszalał tłuszcza podburzona przez partyjnych liderów potrafi zachowywać się haniebnie.
Tej nocy naziści i ich poplecznicy przypuścili pierwszy, systemowy atak na swoich sąsiadów, na ludzi, z którymi przez lata żyli w dobrobycie i pokoju. Winą tych, których atakowano, było tylko to, że byli Żydami. To wówczas spalona została przepiękna synagoga landsberska, budynek wzniesiony wysiłkiem gminy, w biznatyńskim stylu, zachwycająca nie tylko ludzi z ówcześnie zapyziałego Landsbergu. Zresztą wypalone mury, niemy świadek ludzkiej niegodziwości, przetrwały II wojnę, przetrwały nawet przejęcie władzy w mieście. Ostatnie ślady po tej budowli zniknęły w drugiej połowie lat 40. ubiegłego wieku.
Gorzów, Landsberg ma literackie świadectwo tego, co się wówczas wydarzyło. A to za sprawą Christy Wolf – pisarki, która się tu urodziła, i która przeżyła tu swoje dzieciństwo. Tak w swojej najważniejszej książce z punktu widzenia nas, czyli we „Wzorcach dzieciństwa” pisze o feralnej nocy, a właściwie dniu następnym: „Blade słońce padało na kocie łby bruku, w którego szparach rosła trawa. Gdzie kończył się bruk, zaczynały się małe krzywe domy. Nelly wiedziała, że mały plac, otoczony tymi domami, bardzo by się jej podobał, gdyby pośrodku nie stała ruina. Dymiła jeszcze. (…) Ku wielkiemu zdumieniu i przerażeniu Nelly z drzwi wypalonej synagogi wyszli ludzie. A więc dolne pomieszczenie, w którym Żydzi, jak to jest przyjęte w innych świątyniach, mieli zapewne coś w rodzaju ołtarza, mogło nie być całkowicie wypalone czy zasypane i zburzone przez walące się mury. A więc w razie czego można jeszcze wejść w dymiące ruiny – wszystko było dla Nelly zupełnie nowe. Gdyby nie było tych ludzi – obraz wewnętrzny, którego autentyczność jest niezaprzeczalny – nie mogłabyś twierdzić z tą pewnością, że Nelly, dziecko z fantazją, była tamtego popołudnia pod synagogą. Ale takich postaci, które szybko, ale nie na łeb, na szyję, przebiegły dwadzieścia kroków od drzwi synagogi do położonego dokładnie naprzeciwko małego domu z pruskiego muru – czterech lub pięciu mężczyzn z długimi brodami, w czarnych czapkach na głowie i w czarnych, długich płaszczach – takich ludzi Nelly jeszcze nigdy nie widziała ani na obrazku, ani w rzeczywistości. Nie wiedziała też, co to jest rabin. Słońce znalazło coś dla siebie. Padło na sprzęty, jakie owi mężczyźni nieśli w rękach („ratowali”, pomyślała mimo woli Nelly). Musiał być pomiędzy nimi jakby kielich – czy to możliwe? Ze złota! Żydzi, w pamięci Nelly beznodzy z powodu długich chałatów, z narażeniem życia weszli do zniszczonej synagogi i wynieśli swoje święte skarby. Żydzi, starzy mężczyźni z siwymi brodami, mieszkali w małych nędznych domkach przy placu wokół synagogi. Ich żony i dzieci siedziały być może za maleńkimi oknami i płakały”.
To świadectwo wówczas małej dziewczynki.
Ani ona, ani nikt nie przypuszczał, że to wstęp do wielkiego przemysłu ludobójstwa, jaki za niedługich kilka lat rozpęta się w Europie. Dlatego też późnym wieczorem, kiedy dotarłam do domu, coś mnie kazało z niego wyjść. Poszłam pod obelisk, tablicę ufundowaną przez światłych obywateli tego miasta na pamięć tego, co się wówczas wydarzyło. Stałam tam sama, w ciszy. Obok mnie przeszedł w pewnej chwili człowiek z psem na smyczy. Znak tego, że jednak żyjemy w innej rzeczywistości. Jednak w miarę normalnej.
Nikt jeszcze nie pali książek, nikt jeszcze otwarcie nie nawołuje do nienawiści, przynajmniej w naszym mieście. Bo w innych jest nieco inaczej. Stałam tam przy tym kamieniu i myślałam o pięknej budowli, o narodzie, którego nie ma, o naszej pamięci tamtych wydarzeń.
Czarny kamień – znak po synagodze jednak zaświadcza, że trochę z nas pamięta. Czasami, kiedy jadę do Berlina, znajomi pytają o te znaki. Znaki pamięci. Znaki pamięci po narodzie, który tu żył i mieszkał. Pokazuję wówczas drogę do Pomnika Holocaustu. Holocaustu Żydów. A potem Holocaustu Romów i Sinti. Kiedyś poproszono mnie o pokazanie miejsca, gdzie naziści spalili pierwszy raz książki. Byłam zdumiona, ale pokazałam. Staliśmy wówczas na dawnym Placu Opery przy tym niezwykłym miejscu pamięci. I ktoś z wycieczki zacytował słowa wielkiego poety Heinricha Heinego, który powiedział tak: „Gdzie pali się książki, dojdzie w końcu do palenia ludzi”.
Szczęściem my w mieście nie mamy takich znaków ostatecznego okropieństwa jednego człowieka wobec drugiego, choć są one w innych miejscach w kraju. Mamy za to miejsce po spalonej synagodze. Zawsze w wieczór z 9 na 10 listopada jakoś spać nie mogę, jakoś boli mnie sumienie i pamięć. A skoro boli, to znaczy, że chyba że historia nie została zamknięta. Zawsze coś się może wydarzyć na powrót. Co oczywiście nie dajcie żadne Bogi.
Na miejsca pamięci po Żydach nie nosi się świateł ani kwiatów. Nosi się kamyk. I ja taki, kolejny zresztą raz, zaniosłam późnym wieczorem do kamienia po synagodze. Tylko tyle.
Miastu przybędzie kolejny honorowy obywatel. Ten zaszczyt przypadł panu senatorowi Władysławowi Komarnickiemu.