2017-12-05, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Ma być tak, jak już w kilku różnych miastach w kraju oraz za zachodnią granicą. Bilet na pociąg ma być skorelowany z biletem na miejską komunikację.
Mnie się ten pomysł bardzo, bardzo podoba. Skorelowanie obu środków komunikacji może przynieść tylko korzyści. Przynajmniej tak jest w przypadku choćby Bydgoszczy i Torunia. Dwa wojewódzkie miasta jednego województwa oddalone od siebie o 50 km już dość dawno takie rozwiązania wprowadziły. I choć kochają się podobnie jak landsberscy z winnogrodzkimi, to jednak tam ten pomysł trybi. Okazuje się, że znacznie więcej ludzi dojeżdża do pracy w obu miastach, właśnie korzystając z tego rodzaju możliwości.
O rozwiązaniach w kraju ze stolicą w mieście z niedźwiadkiem wspominać nie będę, bo to standard niedościgły jest.
Ciekawa jestem, co z tego pomysłu wyjdzie. Obawiam się jednak, że na gadaniu się zakończy. A na czym opieram swój sąd? Ano na tym, że od kilku lat nie udaje się dogadać w sprawie remontu kładki dla pieszych w moście kolejowym. Bo jakoś kolejarzom trudno przychodzi uznać, że kawałek kolejowego mostu nadal jest właśnie tym kawałkiem, a nie jakąś hipotetyczną i zawieszoną gdzieś w próżni kładką. I też gadania przy tym jest co niemiara. Ale tylko gadania, bo żadnych konkretów jak nie było, tak nie ma. I nic nie wskazuje, że mogą być. A drugą przesłanką, która potwierdza moje obawy, jest prosty fakt – kolej nie radzi sobie z informowaniem o spóźnieniach, opóźnieniach i podobnych… Zresztą moim zdaniem jakoś ostatnio mało z czym sobie radzi. Ma tylko coraz fajniejszych ludzi pracujących jako konduktorzy.
Ale wracając do biletu zintegrowanego – pożyjemy, zobaczymy.
No i z drugiego kątka. Otóż za jakiś czas na Starym Rynku znów będzie jarmark świąteczny, choć po prawdzie raczej adwentowy, ale niech tam. To już taka świecka tradycja, że ramy z dobrem wszelakim stają przy najważniejszym kościele tak, aby gorzowianie mogli sobie na nie popatrzeć, bo kupujących jakoś rzadko widuję. Przyznam się – ja już sezon jarmarkowy zaczęłam w miniony wtorek w mieście z koziołkami na ratuszowej wieży. Przyznam, byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Bo były kramy z pysznym jedzeniem, swojską wędliną, ale i śrubkami i kluczami z czekolady, drewnianymi zabawkami i cudem innym wszelakim. No i wino grzane było, niemal kupiłam naczynko ze szkła, w którym ów świąteczny napitek dostałam. Ale na szczęście – niemal.
Znajomi już zdążyli pojechać na jarmark adwentowy do Frankfurtu. Widziałam kilka ogłoszeń biur podróży, w tym lokalnych, o wycieczkach na jarmarki adwentowe w Berlinie czy Poczdamie, bo do Drezna jednak daleko, a szkoda, bo pięknie jest. Okazuje się, że jarmarki u sąsiadów stały się modne i lubimy tam jeździć. Ja na pewno i dlatego jadę w sobotę do Poczdamu.
Myślę sobie, że to fajnie, kiedy tradycje, te dobre przychodzą od sąsiadów i się zadomawiają – tak jest właśnie z polskimi jarmarkami. Kciuki trzymam tylko za to, żeby tegoroczny w mieście na siedmiu wzgórzach był zwyczajnie udany, bez majtek dyndających na drucie i góralskich kapci, choć ja do nich tak po prawdzie nic nie mam. Do kapci znaczy….
No i nadeszły wybory prezydenckie. Zanim jednak do urn, to nastanie tak zwana cisza wyborcza, co we współczesnym świecie nie ma zupełnie sensu.