2018-02-17, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Jak zwykle z niejakim opóźnieniem zarejestrowałam fakt, że po mojej ulicy nie jeździ już autobusotramwaj. I to w chwili, kiedy z tego autobusotramwaju chciałam skorzystać.
Było tak. Musiałam się szybko przemieścić w mieście. Pomyślałam, że pojadę autobusotramwajem, bilet na 40 minut daje mi możliwość szybkiej przesiadki. Będzie super. Stanęłam na przystanku nieopodal domu i czekałam, czekałam, czekałam. Nic w podobie miejskiej komunikacji nie jechało dość długo w jedną i drugą stronę, więc się uprzejmie zainteresowałam, dlaczego tak się dzieje. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że spojrzałam na rozkład jazdy. No i tu odkryłam dramatyczną prawdę. NIE MA. Nie ma autobusotramwaju na mojej ulicy. Już nie jeździ. MZK kolejny raz zmieniło trasę. Nie mam żalu do MZK. Bo i głupotą byłoby mieć. Jak kto gapa, to tak ma. Mój osobisty dżin z czarnego imbryka do herbaty siedzi obok i się śmieje oraz dodaje: napisz wielkimi literami, że gapa jesteś. No cóż, co prawda, to prawda.
Inna rzecz, że siedziałam wieczorem w domu, okno było otwarte, bo lubię chłód, i nie było komunikatów, jakie autobusotramwaje mechanicznymi głosami zapodawały. Jakieści samochody po ulicy jeździły, ale tylko tyle. Cicho się zrobiło na ulicy, znacznie ciszej właściwie. No i nauczka. Uważaj Renatko, czytaj komunikaty. Bo albo zostanie ci dyrdanie pieszo i to szybkie dyrdanie, albo kasa na taryfę. No tego jakoś nie lubię. Ale dyrdać i wpadać spoconą na ostatnią minutę na spotkanie ważne też nie. Będę uważnie czytać. Znaczy komunikaty o różnych rzeczach, nie tylko o komunikacji miejskiej.
A teraz z drugiego, moim zdaniem znacznie ważniejszego kątka. Otóż trochę się zagotowało na forach społecznościowych w kontekście delikatesów Ukrainoczka. To sklep, który działa już jakiś czas w mieście i nie tylko w mieście. Można tam kupić przysmaki z Ukrainy, ale i z Gruzji, ale i z Rosji. No i nagle jakiś ktoś zaatakował ten fantastyczny sklep. I spotkał się ten ktoś z mocnym i rzeczowym odparciem. Pierwszym był mój przemiły znajomy Staszek. Za nim poszli inni. Inni, którzy do Iriny zaglądają, którzy u Iriny robią zakupy, którzy docenili fakt możliwości posmakowania cymesów jedzeniowych z Ukrainy, ale i nie tylko, że podkreślę. Wymieniać nie będę, bo to długa lista. Powiem tak, anonimowe szczucie, anonimowe ataki na to miejsce są zwykłą głupotą. Irina stworzyła miejsce, które przyciąga wielu. To jednak wytworne delikatesy z taką ofertą. Wytworne, bo jedyne, bo Irinie się chce sprowadzać jedzenie, którego nie ma gdzie indziej. Może sało to nie delikates w podstawowym rozumieniu tego słowa. Na pewno nie. Ale gdzie indziej sało kupisz? No nigdzie. I dlatego to sało jest delikatesem. Gdzie można kupić lizaczki miśki? No nigdzie. I dlatego te lizaczki są delikatesem. A negowanie miejsca tylko przez nazwę, tylko dlatego, że Ukrainoczka się nazywa, uznaję za przejaw ksenofobii. Za przejaw złej woli. Za przejaw w końcu z lekka mowy złej, bo o mowie nienawiści nie chcę pisać. Dobrze się stało, że Staszek potępił te słowa. Ja je też potępiam. Irina jest pierwsza. Działa w mieście też sklep – włoskie delikatesy. Może za chwilkę powstaną i inne, innych narodów, innych smaków. Ja bym bardzo chciała. Bo trochę mnie po bliskich kątkach nosi, z Ukrainą na czele oczywiście, ale i po innych też. I chciałabym mieć możliwość zjedzenia postnej zupy czosnkowej, kupienia knedla, wody do picia takiej zielonej jak w Gruzji, oryginalnego hummusu, atlantyckich szprotek – takich dużych wprost na patelnię i paru innych rzeczy. Ziemniaki też bym chciała kupić takie, jak w Portugalii smakowałam. Chciałabym bardzo. O greckim jedzeniu nie mówię. I jakby się takie miejsca w mieście wielokulturowym z nazwy pojawiły, byłabym maksymalne szczęśliwa.
Powiem tak. Łatwo jest obrzucić kogoś błotem. Najlepiej anonimowo. Trudniej jest stanąć do rzeczowej dyskusji. Z imienia i nazwiska oraz z wizerunku. Staszek tego kogoś nie nazwał. Szkoda, bo ja bym z tym kimś w szranki dyskusyjne stanęła. Irina i jej delikatesy to coś fantastycznego. I przy tym pozostańmy.
I jeszcze z jednego kątka. Wczoraj w FG zakończyliśmy warsztaty Zaplątani w dźwięki. Był koncert. Oj był. Maestro i dyrygent całości Tomek Drozdek przez pięć dni pracował z nastolatkami z miasta nad trzema rzekami. Było energetycznie i pięknie. Ale nikt, łącznie z maestro, nie wiedział, co się wydarzy na koncercie sumującym ten warsztat. A wydarzyły się piękne rzeczy. Dziecka – uczestnicy zagrały takie rzeczy, że tylko ręce do oklasków składać. Potem Tomek zaprosił rodziców, dziadków i kogo tam jeszcze do oglądania jego instrumentów. No maks dobrych emocji się zadziało. A jak wziąć pod uwagę, że działo się to w Filharmonii Gorzowskiej, to tylko się cieszyć. Dziecka i rodzice oraz znajomi zadowoleni. Tomek też. Dobry prognostyk na przyszłość. Rodzice też trochę mogli pograć. Grali, grali i gadali z Tomkiem.
A ja tam sobie stałam, trochę się kołysałam, trochę się śmiałam, trochę bawiłam, trochę się wzruszałam i myślałam sobie tak: robotnicze miasto, robotnicze korzenie, a dziecka to już artyści, to już zarażeni muzyką artyści. I niech tak zostanie. Te dziecka już po muzykę chodzić będą. Po warsztat, po spotkanie z maestro – choć Tomek chyba niekoniecznie lubi to określenie, ale wedle mnie i mego dżina jest ono mocno adekwatne, ale i po koncert. A gdzie? No dajcie bogi, żeby do FG.
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.