2018-04-04, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Nie spodziewałam się, że jak tylko wyjadę, zresztą całkiem niedaleko, to dopadnie mnie kilka różnych informacji, w tym jedna wybitnie zła.
Było tak. Szłam z przyjaciółmi do domu Güntera Grassa w Lubece. Śliczne miasto, w końcu namierzona miejscówka, nieco inna niż na mapie, ale w końcu. I wtedy zadzwonił telefon. Przyjaciółka łamiącym się głosem poinformowała, że nie żyje Piotr Steblin-Kamiński. Nie zrozumiałam komunikatu. Powtórzyła. Nadal nie wiedziałam, o czym mówi. Chwilę potem znów zadzwonił telefon, zapłakany głos pani Barbary Steblin-Kamińskiej tylko potwierdził straszną prawdę. Uciekł zasięg. Nawet nie wiem, czy pani Basia usłyszała, że tak strasznie się słyszy te słowa i szczere…. Szczere, naprawdę słowa chciałam powiedzieć, ale jakoś tak łzy w gardle mnie to uniemożliwiły. Siedzieliśmy razem w pięknym miejscu i wcale nie było nam dobrze i pięknie, jak powinno być. Było nam przerażająco żal.
Piotra znałam – jak okropnie się pisze w czasie przeszłym – od zawsze, znaczy od lat wielu, odkąd zaczęłam tu pracę, a potem zamieszkałam. Spotykaliśmy się w różnych miejscach. Dyskutowaliśmy o wielu sprawach, kłóciłam się z Nim o polszczyznę, o poprawność. Wiele razy gadaliśmy o Wschodzie. Ja jeżdżę na Ukrainę i Litwę, za chwilę dołączę Białoruś. On tam jeździł wcześniej. Piotrek wiele razy coś mnie podpowiadał, ja jemu też ze dwa razy coś. To była fajna jazda, fajny lot.
Podziwiałam Piotra za udaną walkę z nałogami, choć nie raz i nie dwa słyszałam, że oj chętnie by zapalił papierocha albo wychylił kusztyczek. Uwielbiałam się z nim spierać o wszystko. I wcale nie dlatego, że Piotrek był jakimś wielkim intelektualistą czy kimś w podobie. No nie. Był doświadczonym przez życie facetem z bagażem złych i dobrych doświadczeń, otwartym na drugiego człowieka, na jego racje i nieracje. Kilka razy dane mnie było spędzić w towarzystwie Piotra i pani Basi fantastyczne chwile, kiedy zabierali mnie ze sobą gdzieś tam bliziutko Gorzowa. To też był fajny lot. Kiedy zaczynałam na poważnie myśleć o Andrzeju Gordonie, to Piotrek był też taką osobą, która dołożyła cegiełkę. Co więcej, zaprosił mnie do swego domu, aby zdokumentować prace malarza w jego zbiorze.
Mocno się zradykalizował, kiedy zaczął pisać swego bloga. Kilka razy mówiłam mu, że to nie tak, że może się myli, albo wszystkiego do końca nie wie. Zawsze wówczas słyszałam, że może i nie, ale on tak sądzi i kropka. Starliśmy się nawet o jego sądy nie raz i nie drugi. Ale każde z nas pozostawało przy swoim. Była zgoda. Bez względu na to, że ja inaczej, Piotrek inaczej myśli.
Powiedzieć, przyjaźniłam się z Piotrem Steblin-Kamińskim byłoby nad wyraz, nad wyraz i nieprawda. Ale zwyczajnie się lubiliśmy, lubiliśmy ze sobą rozmawiać. Kiedy kilka tygodni temu wylądował w szpitalu, o czym zresztą poinformował, ja wieczorem do niego zadzwoniłam. Nakrzyczałam na niego, że ma mnie nie straszyć, bo się zwyczajnie przestraszyłam. Jak rozmowa przebiegała, od czego ja zaczęłam, nie napiszę, bo się w przyzwoitym portalu nie nadaje. Piotrek się śmiał, obiecał, że nie będzie. Obiecał. No i co? No i się zwyczajnie do tego Stolika nr 1 na Niebieskiej Łące zabrał. Siedzi tam sobie teraz w szlachetnym towarzystwie, patrzy na nas. Patrzy na zapłakaną panią Basię, na Magdę, Andrzeja, Bogienkę. Na nas. A przecież obiecał, że nie….
Od kilku dni myślę o Steblinie, bo zwykle tak o nim myślę. I wiem, że będzie mi dolegliwie brakować faceta w kapeluszu, który cierpko potrafił komentować, z którym dobrze mnie się gadało o Wschodzie.
Zwyczajnie nie myślałam, że jak pojadę na święta, to będę z nich wracać z myślą taką, iż znów pójdę w ostatnią drogę ziemską odprowadzić kogoś, kogo bardzo, bardzo lubiłam. Nie trybuna ludowego, bo i taką rolę Piortusiowi przypisano, nie intelektualistę, bo nie, nie bojca za wszelakie krzywdy, nie ostatniego sprawiedliwego w tym mieście, bo też nie. Kogoś, kto rzeczywiście się troskał o miasto, czasem nieco błędnie, ale zawsze z dobrą intencją, kogoś, kto serdecznie myślał o sąsiadach, zwłaszcza tych ze Wschodu, kogoś, kto miał poczucie humoru, kochał swoją rodzinę, lubił znajomych. Mojego bardzo dobrego znajomego. Bardzo bliskiego znajomego. A przecież obiecał, że mnie nie będzie straszył….
No i z drugiego kątka. Też w Lubece dowiedziałam się o akcji #jestemstąd. Jakiś czas temu, jak się pokazały na murach i nie tylko murach czerwone serca właśnie z hasztagiem #jestemstąd napisałam, że akurat mnie się to podoba. Bo nie był to żaden paciag, co więcej, jak na pewnym namalowanym sercu pojawiły się mazaje, to sama przeciwko temu protestowałam. Uważałam, że to ciekawa akcja jakichś ludzi ze sprejami. Zawiódł mnie instynkt. Nie przypuszczałam, choć wówczas powinnam była przypuszczać, że to polityczna akcja. Niezrozumienie kładę na szalę wieku, bo jak wiadomo, stara jestem jak węgiel, więc mam prawo przypuszczać, że jak jakie znaki się pojawią, to nie będzie to szeroko zakrojona akcja polityczna, a artystyczna.
Dlatego teraz uprzejmie informuję, że skoro to akcja polityczna jest, to ja swój zachwyt wycofuję. Podkreślam, wycofuję. Nie interesuje mnie bowiem chwalenie żadnych akcji politycznych, nie chcę być mieszana do żadnych wydarzeń politycznych. Nie opowiadam się bowiem i nigdy nie opowiadałam publicznie po żadnej ze stron żadnych opcji – taka rola dziennikarza. Ma obserwować i ewentualnie komentować lub nie, kiedy jego sympatie przechylają się na którąś ze stron. Mnie urzekł znak. Dałam się nabrać.
Inna rzecz, że mam misz masz poznawczy. Bo co w końcu miasto promuje? Przystań? W sam raz? Jestem stąd? Co? No ja nie wiem.
Ps. Byłam w kościele mariackim w Lubece, w którym grywał jako kantor Dietriech Buxtehude. Jego styl gry i komponowania utworów zyskał szerszy rozgłos i miał duży wpływ między innymi na Jana Sebastiana Bacha, mego najbardziej ukochanego kompozytora, który w 1705 przybył do Lubeki, pieszo przyszedł, by posłuchać Buxtehudego, a oczarowany został dłużej, niż planowano.
Jakoś dwa czy też trzy lata temu Buxtehude był na fali, znów go słuchałam w dużych salach. Potem fala opadła. Bacha słucham cały czas. Buxtehudego od czasu do czasu. Ale tam, w tym kościele w Lubece, zrozumiałam, na czym polegała i polega potęga Bacha i magia Buxtehudego…. Tak do końca zrozumiałam. Bo jak byłam w kościele p.w. św. Tomasza w Lipsku, to czegoś mnie brakowało. Teraz mam pełnię.
Ps. 2. O brukach, starych domach, szacunku dla przestrzeni publicznej będzie przy jakichś kolejnych złośliwcach.
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.