2018-05-05, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Piknął telefon i od przemiłego znajomego usłyszałam, że ma misję. Misja polega na tym, żeby mnie przekonać do motocyklistów.
Nawet nie wiedziałam, że wśród znajomych mam motocyklistów. A tu proszę, taka siurpryza. Nigdy bym nie przypuszczała. I jest to o tyle dziwne, że moja serdeczna niechęć do użytkowników jednośladów jest powszechnie znana. Wyjątkiem są włoskie Vespy, na których ja oczywiście nie jeżdżę, ale na które lubię zwyczajnie patrzeć. Całkiem niedawno nawet kolejną sobie sfotografowałam. Bo stała sobie taka piękna i czerwona niedaleko mego domu….
Ale, ale, nie o Vespach ma być, a motocyklistach. Otóż przemiły znajomy przekonywał mnie całkiem długą chwilkę do moto, ale jednak nawet jemu się ta sztuka nie udała. Mam uraz od czasów głębokiego dzieciństwa. A uraz ten tylko się potęguje, kiedy patrzę na wyczyny właśnie użytkowników jednośladów. I co otwieram jakie medium, to ciągle czytam, że wypadek, że ktoś ucierpiał, albo sam moto, albo ktoś za jego sprawą. Ledwo się sezon zaczął, a już niemal lawinowo dochodzą informacje o wypadkach. Nie dalej, jak kilka dni temu młody chłopak zginął, bo wjechał w kapliczkę na wale nadwarciańskim. Przykra informacja, bo jak kto ginie, zwłaszcza w tak młodym wieku, w tak głupi sposób, to jest przykre.
Motocyklowi szaleńcy w Mieście mają teraz z lekka trudno, bo miasto rozkopane mocarnie, rozpędzić się dla zadania szyku raczej nie można. Ale można ujeżdżać ulicami nierozkopanymi, co właśnie ci straceńcy czynią. Powiedzieć, skaranie boskie, to mało lub nic nie powiedzieć. Nigdy nie zrozumiem, na czym polega przyjemność ujeżdżania po miejskich ulicach ile fabryka dała, zamiast puścić się wygodną drogą do miasta Panienki z Okienka albo Smoka Wawelskiego. Zwyczajnie drażni mnie hałas produkowany przez jednoślady, drażnią mnie ci ludzie pędzący na oślep. Zwyczajnie się ich boję. A podkreślam, sezon dopiero się zaczął. I wiem, że za chwilkę swego jednoślada odpali taki jeden, co obok mnie mieszka i znów będzie jeździł dookoła kwartału. Bo od wielu lat tak ma i czerpie z tego uciechę. No i ja, osobnik krasnoludkowy, który generalnie nie używa łaciny kuchennej, klnę wówczas niczym przysłowiowy szewc. Dodam, nie ja jedna.
Rozmowa z przemiłym była miła, ale bez rezultatu. Nie polubię moto. Podobnie jak nie polubię innych straceńców drogowych, których zresztą ostatnio się naoglądałam w drodze do i z pięknego zakątka, za jaki mam Łużyce. Nawet doświadczony kierowca autokaru wycieczkowego, z którym jechałam w tamten kątek, był zaskoczony. Taką straceńczą jazdą.
Jednym słowem, tylko pociągi lub samolot, co znacznie rzadziej mnie się zdarza, ale bardzo lubię. Moto nie i już.
A teraz z innego kątka. Co myślę o imprezach na Kwadracie, napisałam. I z ciekawością przyglądam się opiniom w sieci właśnie na ten temat. Generalnie większość jest jednak przeciw. Ja tylko chciałam doprecyzować. Miasto i mieszkanie w nim ma to do siebie, że czasami jest rzeczą uciążliwą. Nie da się pogodzić wszystkich racji. Bo się nie da. Ale czym innym jest godzenie racji, a czym innym uszczęśliwianie na siłę, zwłaszcza w takich małych miejscach, jak szczelnie obudowany kamienicami miejski placyk, który już tylko z tego względu nie nadaje się na duże miejskie imprezy. Bo te z natury rzeczy wymagają oddechu, przestrzeni, momentu odejścia od hałasu sceny, od zapachu jedzenia (ja niestety, jestem dość wyczulona na takie zapachy, i nie mam na myśli tylko jedzenia z grilla, ale także słodkie zapachy, jakie powstają dla przykładu przy pieczeniu gofrów). Wrócę do słynnych konsultacji społecznych, szczęściem zarzuconych, kiedy pytano ludzi, co tu chcą. Chciano różnych rzeczy, ale na pewno nikt nie chciał wielkich miejskich imprez. Podkreślam, to mały miejski placyk, na którym zwyczajnie nie ma miejsca na takie wydarzenia. Bo nie ma. I dobrze by było, żeby przy okazji planowania kolejnych miejskich wydarzeń publicznych pamiętano o tym. Mój najbardziej ulubiony romantyk, wcale zresztą nieromantyczny, Aleksander hrabia Fredro, pisał – znaj proporcjum mocium panie. Dobrze by było, aby tak się działo i w przypadku tego miejsca.
No i z jeszcze kolejnego kątka. A kto lubi klasykę, a nie udało mu się kupić biletu na wczorajszy koncert w Filharmonii Gorzowskiej, niech żałuje, bardzo żałuje. Recital zagrał Dmitrij Szyszkin (transkrypcja nazwiska po polsku, bo do niej jestem przywiązana), a w drugiej części do gwiazdy pianistyki dołączył kwartet dęty z Winnego Grodu. I była magia, i był czar, i było mistrzostwo wykonania. Posłuchaliśmy w drugiej części koncertu kwintetów dwóch – Mozarta, tego szalonego, genialnego kompozytora oraz kompozycji Głuchego Geniusza. Mnie ta druga rzecz powaliła zwyczajnie. Ale i innych melomanów też. Rzadko można bowiem takie kompozycje na żywo posłuchać, a to był crème de la crème. Głuchy Geniusz czyli Ludwig van Beethoven – drugi po Janie Sebastianie Bachu, którego zwyczajnie kocham. A kto nie był, niech żałuje… Bo naprawdę jest czego.
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.