2018-06-07, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Trochę kiepsko się złożyło, że i film, i ciekawy wykład były w Książnicy w tym samym czasie. Poszłam na wykład, ale mam nadzieję, że opowieść jeszcze zobaczę.
Za Książnicą wojewódzką zwyczajnie trudno nadążyć. I to jest komplement jak się patrzy. Bo jakiż większy może być, jeśli chodzi o instytucję kultury. To tylko ręce składać i się cieszyć, że tak się dzieje. Po laudacji pora na szczegóły.
Poszłam do Książnicy na wystawę poświęconą 175-leciu ważnej linii kolejowej łączącej Berlin z Frankfurtem nad Odrą i dalej z Wrocławiem, a w pewien sposób także i z Miastem. Na miejscu okazało się, że w tym samym budynku, ale w innej sali ma premierę najnowszy film Małgosi Wrześniak o polskich początkach miasta. Szybko policzyłam w myślach, tak sobie mentalnie rzuciłam łodygami krwawnika i wyszło mi na to, że posłucham tym razem wykładu prof. Jana Musekampa z Uniwersytetu Viadrina o kolei, znaczy tej konkretnej linii kolejowej, bo rzadki to gość, za chwilkę wyjeżdża na pięć lat do USA. A film Małgosi Wrześniak na pewno gdzieś zobaczę, bo Małgosia tak ma, że pokazuje swoje filmy w kilku miejscach. A jak nie, to zwyczajnie zrobię oczy Kota w Butach, ładnie poproszę, to może mi pokaże wersję producencką. Choć nie powiem, serce się i tam, do tej drugiej sali wyrywało.
Wykład – pierwsza klasa. Wygłoszony ze swadą, piękną polszczyzną. Dość dodać, niektórzy pożal się Boże posłowie i posłanki Najjaśniejszej Rzeczypospolitej mogliby zazdrościć takiej znajomości naszego narzecza. Było miejsce na konkret, było miejsce na żart, było w końcu na pytania i chwilkę rozmowy. Tylko gratulować tego, że Książnica ma takich partnerów, ma takie możliwości i skutecznie je wykorzystuje. Dowiedziałam się kilku nowych dla mnie rzeczy, pogapiłam się na ciekawe slajdy. Jednym słowem, czas absolutnie niestracony, zresztą jak zawsze w Książnicy. Wystawę oglądać można w holu gmachu głównego. I od razu powiem – choć to tylko, a może aż trzy trójkątne pylony, to warto sobie czas zarezerwować, bo i czytania jest trochę, ale i słuchania dość. Zwłaszcza posłuchać trzeba, bo się nagle odkrywa głosy przemiłych znajomych, którzy o tej linii kolejowej opowiadają. Powiem jeszcze tak – fani dziejów regionu zwyczajnie nie mogą pominąć.
A teraz z innego kątka. Wczoraj przez przypadek zawiało mnie na Stary Rynek w czasie, kiedy Romowie reklamowali Romane Dyvesa, które 30. urodziny dziś obchodzi. Jadłam zupę, patrzyłam jednym okiem na zespół, słuchałam melodii, które znam i jakoś tak mnie się rzewnie robiło. Taż ja ten festiwal, Romane Dyvesa, znam od kolebki. Od pierwszego rozdania. Dzięki temu festiwalowi poznałam całą wielką rzeszę fantastycznych ludzi, z niektórymi zresztą się do dziś przyjaźnię. Do dziś z łezką w oku wspominam występ fantastycznego zespołu z Serbii, który po swoim występie wszedł na widownię amfiteatru z okrzykiem – Syrbia! – i świetnie się bawił. Oczywiście, co i rusz zaznaczał swoją obecność okrzykiem owym. Zresztą wspominki o Romane to byłby dość długi papirus, może kiedyś go spiszę.
W każdym razie dziś znów można posłuchać romskiego folkloru z różnych zakątków Europy. Państwu Dębickim, panu Edwardowi, pani Ewie i Manuelowi gratulacje, że dźwignęli kiedyś problem i dźwigają go do dziś. Bo to naprawdę ciężka praca. Owszem, satysfakcja też jest.
No i z jeszcze jednego kątka będzie. Zwyczajnie muszę się pochwalić. Przyleciała do mnie książeczka, oj tam książeczka, książka jak się patrzy. Ni mniej, ni więcej, a słynne Pamiętniki Wilhelminy Pruskiej, księżnej Bayreuth. Udało się wytropić i kupić za całe 6 zł. A czemu słynne? Ano dlatego, że są niezwykle ważne w poznawaniu życia Fryderyka II Wielkiego domu Hohenzollern, mojego ukochanego Władcy. Księżna była starszą, najbardziej ukochaną siostrą Króla, najbardziej inteligentną kobietą swojej epoki – jak chcą historycy, a nie chcenie pani Ochwat. Wilhelmina, kilku imion księżna, która tylko tego jednego imienia używała, opisuje swoje życie na ponurym dworze w Berlinie i Poczdamie, pokazuje swego brata w ludzkim świetle. No i co dla nas ważne. Opisuje, jak widziała osobistą tragedię brata, wówczas następy tronu, który w twierdzy w Kostrzynie nad Odrą patrzył na kaźń przyjaciela i powiernika porucznika Hansa Hermanna von Katte. 6 listopada 1730 roku to było. Na razie na książkę patrzę, podczytuję, bo mam zamiar zasiąść do niej nieco później. Teraz bowiem zaprzątają mnie losy relikwiarza św. Korduli ze skarbca katedry w Kamieniu Pomorskim za sprawą książki Leszka Hermana „Biblia diabła”. Smakowita to lektura i już zaczynam przemyśliwać, jak nakręcić przemiłych, żeby tam się śladami skarbu tego wybrać. Jak znam życie i przemiłych, to jakoś się chyba uda. A dyrektorowi Książnicy na ucho szepczę – spotkanie z autorem…. Spotkanie. Znam już też całkiem spory wianek ludzi, którzy podobne szepty zanoszą.
Ps. Dziś światek muzyczny, całkiem spory zresztą, wspomina Prince’a. Dziś bowiem mija 60. rocznica urodzin Księcia. Prince’a kochałam i kocham, choć się na takiej muzyce, jaką on uprawiał, zwyczajnie nie znam. Ale lubię. Słuchałam go zawsze, słucham też i do tej pory. „Purple Rain” to dla mnie taki znak kultury, taki skarb, jak nie przymierzając „Tutu” Milesa Davisa. Pamiętam, jak dwa lata temu dowiedziałam się, że Książę nie żyje. Pomyślałam, to niemożliwe. Tacy nie umierają, nie Książę. A jednak. Tu możecie posłuchać Purpurowego deszczu: https://www.youtube.com/watch?v=TvnYmWpD_T8.
Ps. 2. Tylko wspomnę, że skoszone przez ponoć pomyłkę drzewka na pagórkach obok FG ludzieńków mocno zbulwersowały. Ludzi boli to, co się wydarzyło. I sami nie bardzo wiedzą, co powinno się teraz wydarzyć. I raczej nikt dobrze nie przyjmuje komunikatów miasta, że się nie poddaje. Ja też nie. Mnie zwyczajnie coraz bardziej żal tych drzewek. I powtórzę, że boję się myśleć o innych drzewach.
Zabulgotało na wieść o tym, że sam słynny Starbucks przybywa do miasta. Już widzę te kolejki po kawę i ciastka owsiane.