2018-09-28, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
No i co zrobić? Melomańska dusza się wyrywa i cieszy. Tylko nieco więcej niż dziesięć minutek. Nigdy na żywo, nigdy, choć muzy na żywo słuchałam dużo, nie słyszałam tego.
Niech będzie tak. Lata temu Przemek Raminiak nagrał pewną płytkę. Kolejna to była, kolejna i świetnie. Słuchałam jej w domu. Uwielbiam wszystko, co Przemek, ups, pan Przemysław Raminiak nagrywa. Podoba mnie się bardzo. A ta konkretna płytka to miała pewien bonus. Bo tam nagle się pojawiły „Tańce połowieckie” w autorskiej, Przemka interpretacji. Jako że trudno mnie było ogarnąć, więc zapytałam Przemka, skąd ten Borodin, skąd te tańce na jego płycie. Przemek odpowiedział, wiesz – ładne, lubię. A ponieważ ja też lubię, więc nie dociekałam dalej. I tylko powiem, rzadko się zdarza, bardzo rzadko, żeby owych tańców na żywo posłuchać. Tylko niektóre Teatry Operowe mają w swoim repertuarze „Kniazia Igora” Aleksandra Borodina. Ale posłuchać takich wątków, takich tematów, w sali koncertowej to rzadkość. W wykonaniu filharmonicznym. I właśnie sobie posłucham tego na żywo. „Tańców połowieckich” Aleksandra Borodina. I to w jakim wykonaniu. Zabrzmi dziś. A piszę o tym dlatego, że bardzo bym chciała, aby Połowieckich posłuchali wszyscy. Na żywo. A można. Kiedyś tam dawno temu miałam bilet na „Kniazia Igora”. Cieszyłam się bardzo. Czekałam bardzo. I co? Ano ta przeklęta alergia, która mnie całe życie prześladuje. Nie poszłam. I teraz mam tylko jedną z naprawdę niewielu możliwości posłuchać choć malusiego kawałeczka na żywo. Oczywiście „Kniazia…” znam. Ale na żywo, z orkiestrą to inaczej. Afisz jest oczywiście bogatszy. Bo i koncert fortepianowy Rachmaninowa, bo pani Beata Bilińska, bo symfonia Piotra Czajkowskiego, ale ja powiem tak. Tańce połowieckie Borodina to dla mnie tak, jak suity wiolonczelowe Jana Sebastiana Bacha. Podobnie jak i … oj, dość już o tematach muzycznych. Trzeba posłuchać i powiedzieć, lubię. A potem kupić płytkę…Ja mam.
A teraz z drugiego kątka. A właściwie trzeciego. Drugi to willa Jaehnego. O tym będzie już niedługo. Teraz będzie o zniszczonym parku Miłości w Lubniewicach. Jeździmy tam. Prowadzimy znajomych, albo wycieczki. Ja miałam tę okazję, że prowadziłam ostatnio wycieczkę ludzi z Pomorza. Mieszkali w Lubniewicach. Podobał im się bardzo park Michaliny Wisłockiej. Mówili o tym, że może na grzyby wrócą, ale na pewno część z nich na festiwal Wisłockiej. A teraz do czego mają wrócić? Jakieś debile, przepraszam za język, zniszczyli park. Jak Lubniewice mają budować swoją markę, kiedy ktoś im coś takiego robi? Lubniewicom szczerze współczuję. Szczerze też nam, w Gorzowie. Bo jak ktoś do nas przyjeżdża, to zwykle do Lubniewic zapraszamy. Bo obiadek w jednych z dwóch knajpek, potem spacer. Od dwóch lat do Parku Miłości Michaliny Wisłockiej i na ten super pomost na jeziorze. I co. Zostaje pomost. Wredna ręka zdewastowała, zniszczyła park. Nie jestem fanką parku, ale jestem fanką Lubniewic, pięknego mimo wszystko miejsca, które warte jest odwiedzin. I dlatego bardzo mocno trzymam kciuk za tym, że Lubniewice znajdą głupka, co im przykrości wielkiej uczynił. Znajdą i dojdą swojej prawdy. Tego miasteczku temu pięknemu mocno życzę.
Przyjrzałam się maleńkiej burzy w necie, która dotyczyła materiału promującego „rodową siedzibę księcia Lubomirskiego-Lanckorońskiego w Lubniewicach”. Tak, tak, dokładnie tak.