2020-05-08, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Dziś pół cywilizowanego świata obchodzi rocznicę zakończenia II wojny światowej. U nas ponoć ma to się dziać 9 maja…
Nie ma to jak grzebanie z upodobaniem w historii. Natyka się człowiek na różne dziwne zagwozdki, choćby na to, że dzień zakończenia II wojny, czyli jedna z najważniejszych dat w nowoczesnych dziejach świata obchodzone jest na pewno w maju, ale czy to 8 czy 9, to już nikt za bardzo pewien nie jest.
Wybór daty zależy bowiem od opcji politycznej tych, którzy aktualnie są u władzy. Tak, tak, dokładnie tak jest. Trochę już w tym kraju przeżyłam i zwyczajnie to wiem. Na wszelki wypadek sprawdziłam, na mojej ulicy nie ma ani pół flagi na pamięć zakończenia straszliwej hekatomby.
Piszę też o tym, ponieważ od lat jeżdżę do Berlina jako przewodniczka i zawsze pokazuję miejsca związane właśnie z II wojną oraz z historią podzielonego potem miasta. Dziwne nie jest, bo przecież wszyscy chcą właśnie te miejsce oglądać, także tubylcy gorzowscy, których też tam wożę.
I jako ta wredna pilotka, kiedy mam grupę w moim wielu lub odrobinę starszą, zawsze przy Bramie Brandenburskiej zawsze zadaję pytanie, kto i kiedy oraz w jakich okolicznościach zawiesił alianckie flagi na tej bramie. I zawsze, na 100 procent dostaję odpowiedź – no jak to kto, Janek Kos z „Czterech pancernych i psa”. No i jest to odpowiedź z gatunku seria. Zawsze się przy tym dobrze bawimy.
Bardzo często też wybieram drogę powrotną tak, aby przejechać przy pozostałości Anhalter Banhof, przez II wojną i w jej trakcie – największego berlińskiego dworca. To tu przyjeżdżała Tila Neumann z Altreben czyli z Chwalimia, kiedy jechała z wizytą do swojej babci. To stąd odjeżdżały pociągi do wszystkich wielkich miast Europy. To tu podczas wielkiej bitwy berlińskiej, w której brali udział także Polacy, chroniły się tysiące berlińczyków. Tylko przypomnę, że niektórzy z tych, co Berlin zdobywali, zamieszkali potem w Gorzowie. Nie, żeby jakaś wielka kompania czy batalion, ale kilka osób tu osiadło. A potem przyszła nowa władza i określiła ich wrogami demokracji i wolności. No cóż.
Ale nie o politykę chodzi, tylko o to, że tam miał właśnie stanąć pomnik dedykowany polskim ofiarom II wojny, ale „skuteczni” politycy pogrzebali tę szansę. Ostatnio znów się mówi o tablicy dedykowanej polskim żołnierzom biorącym udział w bitwie berlińskiej i ponoć ma ona zawisnąć na gmachu Politechniki Berlińskiej, bo od tamtej strony szła polska ofensywa na wielki Berlin. Uwierzę, jak zobaczę.
No i oczywiście za każdym razem podczas każdego wyjazdu muszę opowiadać o bunkrze Hitlera, przy którym on popełnił samobójstwo. To łatwo identyfikowalne miejsce, jak na ironię historii i jej chichot tuż przy monumencie martyrologii Żydów. Dziś tam rośnie kilka brzóz i stoi taka niewielka i dość często niszczona tablica. Tyle zostało z 1000-letniej Rzeszy. Zwiedzający są zawsze rozczarowani. No cóż.
No i gdyby nie było zarazy, to właśnie byłabym w Berlinie, tym razem w dzielnicy Treptow, przy chyba największym monumencie w Berlinie dedykowanym żołnierzom radzieckim, tak, tak, właśnie tak, którzy wyzwolili to miasto i ten kraj ze szpon obłąkanego diabła. Ale mamy zarazę i pozostaje mnie tylko sobie podywagować o zapomnianym, a jakże ważnym święcie.
Właśnie teraz czytam książkę Wolfganga Büschera „Berlin – Moskwa podróż na piechotę”, która do mnie wczoraj przyleciała. To niezwykła książka o podróży autora do Moskwy – pieszo, śladami nieznanego dziadka, który zginął w II wojnie światowej. I autor idzie między innymi przez Seelow, Kostrzyn, zresztą nocuje nielegalnie trochę na ternie Twierdzy, potem mija Słońsk, Skwierzynę i dochodzi do Pniew…. No i proszę, kolejna książka, gdzie pada nazwa Skwierzyna, także w jej niemieckim brzmieniu, a nie ma określenia Gorzów.
Jak przeczytam do końca, to się podzielę wrażeniami.
A flag jak nie było, tak nie ma…. No cóż.
Siedziałam sobie spokojnie przy komputerze, aż tu nagle moje ucho złowiło rytmiczne odgłosy. No i się ucieszyłam. Na podwórku nie całkiem pięknym pojawiły się dzieci.