2020-08-21, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Młodzi ludzie wyjeżdżają i to jest prawda. Uciekają z rodzinnego miasta, bo tu nie ma perspektyw, nie ma satysfakcjonującej pracy. Nawet rozrywek nie ma za bardzo. Ponoć.
Jak się jednak okazuje, nie do końca tak jest i nie do końca tak musi być. Przeczytałam najpierw wywiad mego prześwietnego kolegi Roberta z młodym człowiekiem, który wyjechał za kształceniem, a potem już ścieżki powrotu do miasta nie znalazł. Nie on jeden, nie pierwszy i nie ostatni. Taka oto jest uroda miasta średniego, podobnie jak i uroda państwa średniego. Można owszem, się oszukiwać, można zaklinać rzeczywistość, ale tak już jest. Jednak są od tej ścieżki i drobne odstępstwa.
Szłam sobie oto w obezwładniającym słońcu, czego zwyczajnie nie lubię i nie jest to żadna tajemnica. Lazłam więc wolno, aż tu nagle patrzę, a naprzeciw mnie idzie pewna piękna młoda kobieta, bo pisać o Ani dziewczyna, to mocno za mało. Znam ją od dziecka. Córka moich bardzo bliskich przyjaciół. Dość dodać, że awansowałam nawet do miana ciotki. Ania od zawsze, od najwcześniejszych początków miała własne zdanie na wszystko. Utrapienie dla rodziców? Nie, raczej wyzwanie. Bo trzeba się było z dzieckiem poukładać. Dziecko dość wcześnie bowiem odkryło, że lubi coś robić. To coś, to wypieki, cukiernicze i na całkiem wysokim poziomie. I właśnie to robiła. Byłam zaskoczona, ale jakże pięknie.
No i właśnie jak w upale się spotkałyśmy, to Ania mi powiedziała, że właśnie otwiera cukiernię. Całkiem blisko mego domu, co nie bez znaczenia, bo jakoś ostatnio nie lubię latać jak kot z pęcherzem czy jaki inny w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Na razie będzie sklepik z dobrym, własnoręcznie robionym pieczywkiem, ciastem, czymś smacznym.
Ucieszyłam się bardzo. Bardzo, bardzo, bo wiem, że nowe miejsce ma szansę na powodzenie. Ania nigdy nie zakładała niczego nad wyraz. Najpierw małe miejsce, jak się uda, to może potem coś dalej.
I dla mnie jest to ciekawy przykład tego, że jak się chce mieszkać gdzieś tu, gdzieś niedaleko, ma się od jakiegoś czasu sprecyzowany pogląd na życie, do tego dołoży się własne umiejętności i własne zaangażowanie, to będzie dobrze. Trzymam kciuki za dobrze.
Takich ludzi, jak Ania w mieście uda się trochę znaleźć. Bo to kwiaciarnia – jedna i druga, bo to całkiem znana knajpka z lodami i przekąskami, bo to bar z domowym jedzeniem. Takich przykładów da się przytoczyć jeszcze trochę. Nikt z nich, tych młodych na dzień dobry nie zakładał, że zarobi na już maksymalnie wielkie kokosy. Jak mawia Nadredaktor – małą łyżką, z wolna, ale ciągle i do przodu. Owszem, odwagi mocno trzeba, żeby się na własny biznes porwać, ale jak kto ma dobry pomysł, wie, że chce, nie boi się przeciwieństw, to się może i na pewno uda.
Taka też jest prawda o młodych, którzy tu zostają. Jak im się jaki ekstra koncert zamarzy, to szybko ryzną choćby do Berlina, do Mercedes Benz Arena czy do Klubu Polskich Nieudaczników – po drodze mają jeszcze milion i jeden innych możliwości. Jak zechcą co innego – też mają jeszcze i dajcie Bogi, aby zawsze takie możliwości.
Prawda jest taka – uciekają, ale i zostają. Tak zawsze od jakiegoś czasu jest wszędzie. Jedni jadą szukać czegoś nowego, lepszego, inni zostają, bo wierzą, że im się uda. Tych drugich jest mniej, ale są. I jak im się udaje, to trzeba trzymać mocno kciuki, popierać i się cieszyć, że jednak są. Bez nich nas zwyczajnie nie będzie. Ja tam wierzę w Anię i jej cukiernię.
A teraz z drugiego kątka będzie. Otóż mija dokładnie 189 lat, kiedy w mieście wybuchła epidemia azjatyckiej cholery, która trwała do 18 października i pochłonęła w mieście 38 śmiertelnych ofiar. My dziś mierzymy się z inną zarazą, która jest nieoznaczona i nieokreślona. Nic o niej nie wiemy, bo nikt chyba naprawdę o niej nic nie wie. W tamtym czasie symptomy były oczywiste. Dziś, w dobie nowej zarazy nic nie jest oczywiste. Oni, mieszkańcy tamtejszego Landsbergu przeżyli. My też przeżyjemy. Taka kolej losu. Trzeba się strzec, trzeba jednak nosić te cholerne maseczki. Trzeba przeżyć. A nawiązując do byłej zarazy. Jeżdżę po Europie – tej zupełnie bliskiej – i tam są miejsca pamięci tych, którzy zarazy nie przeżyli. Może to być kolumna morowa, może to być tylko tabliczka. Może i czas na taką niewielką zaraźną tabliczkę i w Mieście naszym? Malusią, niedużą. Ot gdzieś w murze miejskim, zasłoniętą jakimś krzaczorem, ot taką, o której będą wiedzieli niektórzy. Może/
Ps. A kto lubi muzykę, miał czas, a nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić we wczorajszy wieczór, a nie przyszedł do Filharmonii Gorzowskiej na ostatnią odsłonę Muzyki w Raju, niech zwyczajnie żałuje. Niech żałuje, bo była cudna muzyka, bo był kozioł ślubny, bo i organetto. Oj zadziało się w FG. Kilka poważnych osób znalazło się w wąskim kręgu ludzi, którzy mieli rzadką okazję poznać instrument, którego generalnie nie ma, a jest. Przeniesiony prosto z renesansowych źródeł, odtworzony za sprawą pewnego Francuza zachwycił rok temu tych, którzy w Raju organetto słuchali, a wczoraj tych, którzy do FG przyszli. Zachwytów było maksymalnie dużo. Ja tam zabitą fanką od roku jestem. Oj się zadziało.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.