2020-12-14, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Teleranka nie było, bo być nie mogło. Za to było wiele innych dziwnych rzeczy. 39 lat temu obudziłam się w innej rzeczywistości. I ta dziwna rzeczywistość trwa cały czas.
13 grudnia, niedziela, wczesny ranek Anno Domini 2020. Daję sobie szansę i po koniecznych obowiązkach akurat o 9.00 rano włączam telepatrzydło. Jestem znów u rodziców, choć akurat 13 grudnia roku pamiętnego byłam w Bydgoszczy. W każdym razie w telepatrzydle Teleranka niet, za to jest TVN24, bo moja mama jest oglądaczką tej oto stacji. No nic, sprawdzam zatem na kanałach dzieckowych – tam różowa rybka, lalka Barbie, Piękna i Bestia oraz jakieś gadające pociągi. Teleranka nadal brak. Zrezygnowana, idę po kawę. No tak, toć minęło 39 lat od tamtego czasu, wszystko się zmieniło, ja się postarzałam, ale pamięcią byłam akurat w tamtym czasie.
Usiadłam sobie wygodnie, kubek z kawą i okulary były blisko i się zwyczajnie zamyśliłam. Tamtego dnia roku pamiętnego byłam Bydgoszczy na Radzie Naczelnej Związku Harcerstwa Polskiego. Była na poświęcona między innymi i przeważnie problemom harcerzy starszych, a ja byłam w Radzie Harcerstwa Starszego. Szalenie mnie to wówczas imponowało. Było zajmująco i interesująco, choć coś było wcześniej na rzeczy, kiedy tam do tej Bydgoszczy w szacownym towarzystwie jechaliśmy. Sam poranek 13 grudnia był traumatyczny. Bo wcześnie obudziła mnie komendantka naszej chorągwi, druhna harcmistrzyni Danuta Leśniewska, jedyna ze starej gwardii, do której cały czas mówię per – pani Danko (bo z pozostałymi aktorami tamtych czasów jestem po imieniu i to od dawna). Rada kończyła się w tempie ekspresowym. Jechaliśmy do Gorzowa naszym fiatem 125p., w którym wysiadło ogrzewanie. Co i rusz jakieś ćwoki w pseudomundurach nas zatrzymywali. Komendantka miała jakieś kwity, kierowca klął. My z Wieśkiem Pietruszakiem – bo też tam był – nic nie mówiliśmy. Było zimno, paskudnie, ale jednocześnie patetycznie i podniośle. Oto na naszych oczach działa się HISTORIA. Patos zamierzony i bardzo na miejscu. Ja jeszcze musiałam dojechać do Skwierzyny i pierwszy oraz ostatni raz w życiu jechałam na gapę rejsowym autobusem. A potem przejście przez skute zima miasteczko, ciemno, wojsko wszędzie i mój blok oraz płacząca na mój widok mama. Bo nic mnie się nie stało. Wróciłam. Potem jeszcze wiele się wydarzyło. Ale ten 13 grudnia roku pamiętnego był rzeczywiście pamiętny.
Ten wczoraj był niepatetyczny, w wolnych chwileczkach patrzyłam na znajomych, którzy znów na ulicach byli. Ja miałam inne obowiązki. I kiedy w końcu wróciłam do miasta, wysiadałam z obowiązkowo opóźnionego pociągu (bo jak pandemii w stanie ostrym nie ma, to koleje wróciły do swego stałego stanu, czyli do opóźnień), to znów do mnie klimat stanu wojennego, tamtego pamiętnego 13 na chwilkę wrócił. Na peronie czwartym dworca Gorzów Centralny stała bowiem trójka strażników kolejowych w pełnych sortach mundurowych, z uzbrojeniem stałym plus długa pałka. Pomyślałam sobie – oho, mamy komitet powitalny. Komitet, jak się okazało, stał i zwracał uwagę tylko na jedno – na to, czy ktoś ma maseczkę, czy jej nie ma. I komitet zwracał – grzecznie – uwagę – że maseczkę założyć natychmiast trzeba. Jako że ja już od jakiegoś pokaźnego czasu do maseczki się przyzwyczaiłam, więc mnie osobistym komentarzem nie przywitano. A tamtego 13 grudnia, jak szłam przez zmrożoną zimą miasteczko do domu, to co krok widziałam podobne komitety – przy każdym wojskowym bloku, a Skwierzyna to było miasto garnizonowe, stali żołnierze pod bronią. I nie wiedzieli, czy mają dziwnego ludka w szarym mundurze zatrzymać, coś powiedzieć, czy cokolwiek. Patrzyliśmy na siebie. Dziwny to był czas.
Teraz szłam po mieście, nie było zimno. Lasvegasy się świeciły i mrugały, oraz więcej ich jest nota bene. Nikt na nikogo nie patrzył. Tylko telepatrzydło przypominało, że 39 lat temu …. I oby już nigdy więcej.
Ps. Równo 90 lat mija od chwili, kiedy superintendent Nowej Marchii Ernst Vits poświęcił ewangelicki Kościół Lutra [Lutherkirche], obecnie Chrystusa Króla. Jakie to szczęście, że Armia Czerwona mocno się na ten Berlin spieszyła i nie miała za bardzo czasu, aby się po tym mieście rozejrzeć, znaczy zajrzeć na Zawarcie i coś złego zrobić akurat tej świątyni. Czerwonoarmiejcy owszem, spalili Richtstrasse, czyli dzisiejsze Warszawską i Sikorskiego (oszczędzili Czerwony Kościół, willę Schroederów, Katedrę i kilka innych ważnych budynków, w tym Lożę Masońską), tyle naszego. Kościół Chrystusa Króla, Martin Luter Kirche zupełnie ich nie zainteresował, bo go nie zobaczyli. Ocalał przepyszny zabytek architektury modernistycznej, coś, co jest absolutnie piękne. Ja, miś bezreligijny, uwielbiam zajść tam od czasu do czasu i posiedzieć. Jak słońce gra światłem, to jestem bliska absolutu. Ma to miasto szczęście i nieszczęście. Szczęście, to takie zabytki. O nieszczęściu nie piszę, bo miejsca na papirus w Bibliotece Aleksandryjskiej albo w Trinity College by zwyczajnie nie wystarczyło.
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.