2024-04-30, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Bardzo długi tegoroczny majowy weekend powoduje, że mnóstwo ludzi wyjeżdża w różne zakątki. I bardzo dobrze.
Ja jestem z tego pokolenia, które pamięta pochody pierwszomajowe. I powiem tak, jako dzieciak zawsze czekałam na nie. I bardzo nie lubiłam, jak padał deszcz, a z reguły padał. Bo wtedy pół zabawy umykało. Po pochodach rodzice zabierali na lody, co to ja zawsze wybrzydzałam, bo lody i ja to niestyczne płaszczyzny. Dlatego zawsze, jak słyszę, że od kołyski niemal wszyscy byli przeciwnikami, tylko z musu szli, zwyczajnie nie wierzę. Otrzeźwienie z oczarowania owszem, przychodziło, ale zwykle na poziomie szkoły średniej. Bo koledzy, bo już większa świadomość, bo lektury, bo kontakty. I dopiero wówczas zaczynał sobie człowiek zdawać sprawę, jak mocno wykrzywione zostało robotnicze święto. Jak bardzo tak zwany poprzedni reżim wykrzywił to, co się wiązało z ruchem robotniczym u jego zarania. I owo wykrzywienie pokutuje do dziś. Bo dziś też różni ludzie używają słów – lewica, a jeszcze gorzej lewactwo, bez zrozumienia tego, co się za tymi określeniami kryje. Nie chce mnie się rozbić wykładu na temat tradycji robotniczych, bo i tak wielu nie zrozumie. W każdym razie, dobrze, aby pamiętali, że 1 Maja to do dziś jednak robotnicza tradycja. A ponieważ nic nie stoi w miejscu, wszystko się zmienia, także i status klasy robotniczej, zatem i styl świętowania majówki się zmienił.
Dziś to grill, wyjazdy w ciekawe miejsca, spotkania ze znajomymi i takie tam różne. Na pewno nie manifestacje na pełną skalę.
No chyba, że ktoś ma ochotę na zadymę w pełnej skali, to wówczas jedzie do Berlina, bo tam wieloletnia tradycja nakazuje starcia z policją. Na Kreutzbergu z reguły to się dzieje.
Miłego świętowania. Wracam za tydzień, zatem i złośliwców nie będzie. Miłego świętowania.
Renata Ochwat
Ps. Dziś mija równo 60 lat od chwili, gdy w gorzowskim teatrze odbyła się premiera komedii Hieronima Lubomirskiego „Don Alvares” w reżyserii Ireny Byrskiej (1901-1987), z przepyszną scenografią Antoniego Uniechowskiego (1903-1976) oraz muzyką klawesynistów francuskich, Jana z Lublina oraz innych kompozytów polskich wydobytych z siedemnastowiecznych tabulatur do słów Władysławiuszy i anonimów zestrojoną przepięknie przez gorzowianina Jana Bukowskiego (1924-1996). Przedstawienie pokazane na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych w 1965 r. i w telewizji w 1966 r. stało się krajowym wydarzeniem artystycznym. „To rozkoszne znalezisko [...] Reżyseria Byrskiej wydobyła ze smakiem te sarmackie egzotyczności. Pyszne są dwie sceny: bardzo „włoska” bitwa oraz wielka machina czarów „w stylu apoteozy” (z prześmiesznym magiem w osobie M. Kassowskiej). Dużo humoru wnoszą też lazzi plebejskie (zwłaszcza A. Byrska – znakomita Faramuszka i M. Borniński) – pisał J. Maśliński na łamach „Życia Literackiego”. Przedstawienie to miał 31 wystawień dla 12611 widzów. Rolę tytułową grał Witold Andrzejewski (1940-2015), wówczas aktor teatru, później kanonik i proboszcz w Gorzowie.
Taki to był czas.
Stała się jednak ta rzecz trudna do zniesienia dla książkolubów. Zamknęła się ostatnia niesieciowa księgarnia w mieście.