2014-12-27, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Minęło kolejne Boże Narodzenie. Święta, które obchodzą katolicy, ewangelicy, później nieco chrześcijanie obrządku wschodniego, ale i nie tylko, bo polska tradycja jakoś się tak odciska na życiu, że przy choince i śledziach lub innych rybach też i ci niewierzący są. No a prezenty to już lubią wszyscy, wierzący, niewierzący, zachodni, wschodni, ewangelicy. Wszyscy.
Dla mnie te święta miały dwojaki charakter. Pierwszy, rodzinny, trudny ze wzglądów właśnie prywatnych, ale wszystko było dobrze. I drugi, w wymiarze intelektualnym. Ja wiem, że pisać o sobie w wymiarze intelektualnym jest nadużyciem, bo intelektualistką nie jestem, ale zwyczajnie lubię kulturę, interesują się nią, coś tam czytam, coś tam oglądam, coś tam słucham. No zwyczajnie dobra lektura, dobra muzyka, dobry esej są mi potrzebne do życia jak tlen na co dzień, albo jak śledź i kacheckie wino z Gruzji na święta.
Zaczęło się niedobrze. Bo od strasznej informacji o śmierci Joe Cockera. To było 22 grudnia. Pomyślałam wówczas, straszne. Taka informacja w przededniu świąt. Ten głos, te wykonania… Ale jak mówi moja mama, Renatko, przecież nikt nie żyje wiecznie. No nie. Ale ani przez mgnienie oka nie pomyślałam sobie, że za dwa dni zmrozi mnie mocno informacja, że na Niebieskie Filmowe Łąki zechce się akurat w wigilię przenieść pan Krzysztof Krauze, znakomity polski reżyser, którego wielbię za kilka filmów, jak choćby „Gry uliczne”, „Dług”, „Plac Zbawiciela”, „Nikifor” czy w końcu „Papusza”. Uprawiał kino zaangażowane w najlepszej z możliwych definicji. Nigdy nie narzucał swoich poglądów. Pokazywał, a od pewnego czasu ze swoją żoną najpierw scenarzystką, a potem współreżyserką Joanną Kos-Krauze, swój punkt widzenia na trudne sprawy i otwierał, państwo Krauze otwierali pole do dyskusji. Przyjmował, a potem przyjmowali inne spojrzenia na ważne tematy.
Dla nikogo, kto interesuje się kinem, nie było tajemnicą, że Krzysztof Krauze zmagał się z terminalną chorobą. Ale nikt z nas nie myślał, że to tak szybko pójdzie, że jakby za pstryknięciem palców, skończy się życie świetnego twórcy, twórcy, który stawia pytania, z tych pytań konstruuje narrację, a ta narracja na tyle jest zajmująca, że ją oglądamy, wychodzimy po filmie i pytania oraz wątpliwości się mnożą.
Pamiętam, jak w mieście na siedmiu wzgórzach czekaliśmy na wizytę przy okazji przygotowań do „Papuszy”. Mojej ulubionej, jednej z niewielu zresztą cygańskich poetek. Czekał pan Edward Dębicki, czekałam i ja też. Nie wyszło, nie doszło. Powstał film. Kolejny zresztą raz powtórzę, kaleki, bo fałszujący rzeczywistość i losy wielkiej cygańskiej poetki. No cóż, trudno. A tu taka Hibowa wieść. Boginie Parki przecięły los. Przecięły linię życia.
Myślałam sobie. To już koniec. Na te święta wystarczy. Bo Joe Cocker, bo Krzysztof Krauze. Wystarczy.
No nie wystarczyło. Okrutny los, ale i Boginie Parki, które nie znają pojęcia okrutny, miłosierny, szczęśliwy, dobry, czynny czas, bo znają tylko jedną kwestię – już czas, uznały, że czas na ziemskim padole dobiegł końca pana profesora Stanisława Barańczaka. Kiedy wczoraj otwarłam telewizor w domu rodziców i siostry, to nie uwierzyłam. Boże, to nie może być prawda – myślałam, Przecież pan profesor miał tylko 68 lat. Kolejna myśl. Inna taka, fakt, był chory, dopadło go to okropne coś, co nazywa się Parkinson. Wiele lat temu. Ale nawet jak był chory, to pracował, pisał, nawet wykładał, tłumaczył. Dla mnie jest kongenialnym tłumaczem Williama Szekspira, Bo przełożył wszystko, co wielki znad Avonu napisał. I uważam, że jak na tę chwilę nikt tego lepiej nie zrobił. Znam tłumaczenia Józefa Paszkowskiego, ale i Macieja Słomczyńskiego, także krytyczne Ryszarda Długołęckiego. Pierwszym niedościgłym jest Paszkowski, drugim pan profesor Stanisław Barańczak.
Miałam to szczęście, że studiowałam polonistykę w Poznaniu. I nigdy nie zapomnę wykładów ani ćwiczeń, kiedy wielcy w Poznaniu mówili – Mój przyjaciel Staś Barańczak, a inni – Pan profesor Barańczak. W 1981 został wykładowcą literatury na Uniwersytecie Harvarda w Bostonie. Ivy League. Wielka nieformalna siatka uczelni, o których marzą wszyscy. Bluszczowa akademia. Zwykłym ludziom się to nie zdarza. To top of the top wszelkich uczelni wyższych na świecie. Tam są wszyscy, tuzy nauk ścisłych, ale i humanistycznych. Marzenie każdego. Tam wykładał prof. Barańczak, pisał, a my tu w Polsce czytaliśmy jego wiersze, jego eseje, jego tłumaczenia i każdy z nas się modlił, Daj pani Boże choć chwilkę być na jego wykładzie. Bo zwyczajnie rzadko się zdarza taka osobowość.
Wyjechał, a potem niestety dość szybo z USA, z Ivy League doszły wieści, że coś się dzieje, coś niedobrego. I to niedobre dokonało się właśnie wczoraj. Umarł pan profesor, żałoba w Poznaniu, żałoba w moim domu. Bo już nie będzie kongenialnych angielskich tłumaczeń, bo już nigdy nie będzie mnie dane zapytać, a skąd u pana profesora nagle inklinacja do barokowej, mocno ozdobnej poezji, i dlaczego Pan Profesor nagle uznał, że trzeba wspierać tych ubogich.
Ja do końca życia, ale i nie ja, bo i inni poloniści mego pokolenia będą mieli w uszach kwestię prof. Edwarda Balerzana, który każdy wykład, nie jest ważne na jaki temat zaczynał i kończył, na macierzystej uczelni lub gdziekolwiek indziej,– Jak mój przyjaciel Staś Barańczak mówi…
Teraz mu zostanie – Mówił. Ciekawe, czy powie. Chyba nie. Uniwersytet w żałobie, może nie cały, ale polonistyka poznańska, wybitna kiedyś, dziś dobra, na pewno. Umarł profesor Stanisław Barańczak, wybitny poeta, wybitny tłumacz, wybitny eseista, wybitny polonista, wybitnie czuły na zło wobec drugiego człowieka człowiek. Po 1981 roku już tu nigdy nie wrócił. Nie udało się. Choroba nie pozwoliła. Ale absolwenci polonistyki poznańskiej pamiętają. Panie Profesorze, tam w Niebieskiej Akademickiej Czytelni Akademickiej spotka Pan prof. Stefana Vrtela-Wierczyńskiego, nie po drodze, bo Vrtel-Vierczyński jest językoznawcą, ale też Ignacego Chrzanowskiego, prof. Juliana Krzyżanowskiego, w końcu księdza Benedykta Chmielowskiego. O wielkich twórcach nie wspomnę, bo długo trzeba by było. Sam wielki Szekspir też …
A my tu na ziemi… Panie profesorze, jesteśmy wdzięczni. Za naukę, za tłumaczenie. Za tekst w tamtych, złych czasach o Panu – Bo mój przyjaciel…
Niech pan tam na nas, polonistów z Poznania, patrzy dobrym okiem, bo my o Panu nigdy nie zapomnimy. Ja przez pana tłumaczenia wielkiej literatury na polski, pana studenci za niebywałą atmosferę, która ich przekonała, że polszczyzna to dobro absolutne. Inni, za to co pan zrobił dla kraju.
W moim domu pali się świeczka. Panie profesorze…
Przechodzę od jakiegoś czasu obok tego coraz bardziej walącego się murku. Przechodzę i tak mnie nachodzą różne myśli.