Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Beniny, Filipa, Judyty , 6 maja 2024

A budki stoją prawie puste…

2014-10-07, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Tak właśnie wygląda, jak urzędnicy chcą na siłę uszczęśliwiać mieszkańców. Mam na myśli ten, pożal się Boże, ryneczek przy Wełnianym Rynku.

A miało być tak super. Nowe drewniane kramy stanęły na trawniku między blokami przy Wełnianym Rynku. Miały być warzywka, kwiatki i cuda na kiju. A jest... No cóż, kram z jakimiś futrzakami i trochę warzyw. Reszta jest zamknięta, a przynajmniej była wczoraj, coś koło 16.00, kiedy wolnym krokiem szłam sobie przez centrum. Może jakoś z rana to inaczej działa, ale jakoś nie bardzo w to wierzę.

No cóż, potwierdziła się prosta prawda, że nic na siłę, bo się nie sprawdzi. To tak, jak w przypadku trawników. Bo przez lata ancient regime’u w naszym kraju, nie bez kozery nazywanym najweselszym cyrkiem KDL-u, było tak. Władza, bo wtedy była władza, zakładała trawnik. Czyli powstawał plac zasiany trawą, dookoła budowano chodniki i wszyscy, czyli władza, byli zadowoleni. I potem ta sama władza wielce się frasowała (jakby nie miała czym innym, ale to inna inszość), że ludki sobie ścieżki wydeptują i burzą wcześniejsze założenie. I władza stawiała tabliczki z groźnymi napisami „Nie deptać trawników”. A ludki i tak miały w poważaniu zakazy i dalej łaziły sobie, jak im wygodniej było.

Bo ówczesna władza za nic nie chciała przyjąć sprawdzonego sposobu ze zgniłego zachodu (taki wówczas obowiązywał sznyt językowy), a dokładnie z Anglii, a raczej ze Zjednoczonego Królestwa, który przedstawiał się tak. Planujemy trawnik. Wyznaczamy teren, znakujemy go i zostawiamy na pół roku, coby sobie w spokoju odłogiem poleżał i niech sobie tamtejsze ludki ścieżki wydepczą. I jak już narodek własne ścieżki wyznaczył, to wówczas siejemy trawę, sadzimy krzaki i inne tulipany, i na końcu budujemy ścieżki. Mogą być szutrowe, mogą płytkowe, albo ceglane (moje ulubione). Ceglane, znaczy wysypane ceglanym rudym gruzem. Dobrze utwardzone, które nie dają się śniegom, mrozom, ulewom. I przy okazji cudne są. Bo pięknie zwyczajnie wyglądają. Ale nasza ówczesna władza wiedziała lepiej i sama ścieżki wyznaczała. Efekt końcowy – dramat. Zadeptane trawniki, błocko na nich po uszy, ale i tak się chodziło, bo wygodniej było.

No i nasza współczesna władza popełnia te same błędy. Bo stawia kramy i kramiki, a ludki jakoś niekoniecznie tamtędy chodzą i niekoniecznie kupują. A kramiarze jakoś niekoniecznie z oferty kramikowej korzystają. No jednym słowem, wróciliśmy do czasów ancient regime’u, całe szczęście, że tylko w kramikach. Bo dodam, że na mostku nad Kłodawką panie cały czas handlują zielskiem, owocami, kwiatkami, grzybami, a blisko świąt Bożego Narodzenia jemiołą. I nie mają kramików, tylko własne plastikowe pojemniki i czasami jakąś ceratkę. Coby dobrodziejstwa handlowego na gołych płytach nie kłaść.

I jak tam przechodzę, a chodzę obok często, to zawsze mnie się przypomina cykl fotografii, jakie wykonał mój przemiły znajomy prof. Wojciech Prażmowski właśnie o takim handlu. Bo przejechał ileś tam targowisk i za każdym razem widział, że nawet najmarniejszy towar wykładany jest na jakiejś podkładce. Może to być ceratka, gazeta, plastikowy kubik, cokolwiek. Ale nie na ziemi. Ale i nie w kramiku ustawionym przez miasto, a właściwie urzędników. Bo oni zwyczajnie nie trafiają w miejsce, bo i skąd mają trafić. No i bardzo dobrze, że kwiaciarko-różne tam są. Bo dla mnie kwiaciarko-owocarko-grzybiarki na Chrobrego to takie siermiężne, ale zawsze wcielenie rzymskich kwiaciarek, albo krakowskich, które zawsze 24 grudnia, w imieniny Adama, pod pomnikiem wieszcza (ja nie lubię, ale no cóż) kwiaty z estymą składają.

No i niech zostaną. Nasze, nie krakowskie, bo te sobie dadzą radę. Bo akurat tam ich, naszych gorzowskich, miejsce jest. Jakiś czas temu widziałam właśnie tam, na mostku, zagranicznych turystów (ostatnimi czasy rzadkość wielka), którzy kupili kwiatki, a potem fotografowali panią, co to im to kwitnące zielsko sprzedała. Wszyscy byli zadowoleni. Ja jakoś tak nieszczególnie. Bo jednak wolałabym, żeby turyści obcojęzyczni fotografowali inną rzeczywistość w mieście na siedmiu wzgórzach, a nie panie handlarki. Ale skoro im się to podoba, to cóż, jesteśmy w Azji. A akurat tamte klimaty to ja bardzo lubię.

Konkludując więc. Niech państwo urzędnicy jednak na siłę mieszkańców nie uszczęśliwiają. Bo to zwyczajnie nie zatrybi.

A teraz z innej mańki. Czuję się podle, bo podczas wyprawy do Gruzji zniszczyłam książkę z biblioteki. Wcale nie chciałam, ale los tak chciał. W ulewie dziesięciolecia w Batumi przemókł mi bagaż i książka, którą czytam cały czas, czyli monografia Jana Sebastiana Bacha. Jest mi ogromnie wstyd, bo mam olbrzymi szacunek do książek. Na szczęście jest net. Zamówiłam już nową książkę. Zaniosę do biblioteki i poproszę o wyrozumiałość. Ze mną zostanie ta zniszczona, tak po prawdzie wcale niekoniecznie mocno, ale na tyle, że nie nadaje się do biblioteki. I nawet jak przez następne 10 lat jej nikt nie pożyczy, to ja będę miała spokój ducha, że jednak zrobiłam wszystko, aby ulubionej instytucji zwrócić egzemplarz niezniszczony. No w każdym razie, bez łuszczącej się okładki i wybrzuszonych stron. A przemiłe koleżanki bibliotekarki przepraszam za to, że pojechałam na Kaukaz i cennej książki w worek plastikowy nie zapakowałam. Przepraszam.

No i z muzycznego kątka. Już dziś kolejne  spotkanie Klubu Melomana w FG, o 18.00, to jest. Każdy może przyjść. Marek zapowiada jak zwykle ciekawe chwile, trzeba być, warto być. A już w piątek maestro Antoni Witt poprowadzi orkiestrę FG, a na afiszu cymes. Sami zobaczcie… Richard Wagner i  Uwertura  na orkiestrę C-dur „Polonia” (WWV 39); Felix Mendelssohn-Bartholdy i  I Symfonia; Georges Bizet ‒ Suita nr 1 i nr 2 z opery „Carmen”, Geronimo Gimenez i  Intermezzo z „La boda de Luis Alonso”. Ja tylko mam nadzieję, że jeszcze jakiś bilet na schodach choćby się ostał, bo maestro Witta zobaczyć, to jakby innych wielkich. Znam tylko z telewizji i nieocenionego programu 2 Polskiego Radia. Ja tam za Wagnerem to niekoniecznie, ale te inne, a zwłaszcza Gimenez… Oj bardzo… Bo bardzo, ale to bardzo dawno temu, kiedy nic nie rozumiałam z muzyki, dane mi było posłuchać na żywo. Ale że wówczas durna do imentu i ze szczętem muzycznie byłam, więc nie pamiętam. Ale słuchałam dzięki netowi i wiem, że może być czarownie. No bo jak ma być, kiedy maestro Antoni Witt za pulpitem. Więcej o tym za niewielki czas u nas w zakładce kultura będzie.

No i jeszcze jeden malutki smuteczek Renaty Ochwat. Umarł Igor Mitoraj. Miał 70 lat i odszedł do Niebieskiego Artystycznego Nieba w Paryżu. Oglądałam jego prace w Poznaniu. Do dziś stoi jego rzeźba w Starym Browarze pani Grażyny Kluczyk. Ja do Poznania pojechałam wówczas tylko po to, aby obejrzeć prace Mitoraja na Starym Rynku. A jako że wówczas aparatu foto nie miałam, to nakręciłam pewnego twórcę gorzowskiego, aby mnie tam zawiózł i własny, na ówczesny czas dobry, aparat foto pożyczył. Twórca pożyczył, zawiózł. Mam do dziś foteczki. I choć twórcę niekoniecznie lubię, to jednak od dziś przestaję o nim mówić źle. Dzięki, twórco. Dzięki tobie mam dokumentację. Dzięki za pożyczenie aparatu foto. Bo nie tylko rzeźby Igora Mitoraja, ale i prace Leona Tarasewicza sobie wówczas uwieczniłam.

Wszystkim, którzy kochali Igora Mitoraja, współczucie i żal.

I jeszcze słóweczko. Panu Jarosławowi Bieniukowi  wyrazy współczucia. Prawdziwe. 

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x