Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Kornela, Lizy, Stanisława , 8 maja 2024

No i cuda się jednak zdarzają

2014-09-03, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Zadzwonił wczoraj telefon i ku własnemu zaskoczeniu usłyszałam, że wygrałam trzy miesiące nauki angielskiego. Za bardzo korzystną cenę…

Miły damski głos poinformował mnie, że wygrałam trzy miesiące angielskiego za całe 3 złote. Tak, tak, całe i jedyne TRZY ZŁOTE. Ja nigdy w życiu nic nie wygrałam, na żadnej aukcji ani w inny sposób. A tu taka niespodzianka. Kurs jest w dobrej szkole, w której kiedyś już szlifowałam język. Znam zasady i nauczycieli, przynajmniej niektórych, więc radość tym bardziej większa. Co prawda mam już certyfikat poświadczający znajomość języka na pewnym poziomie, ale nauki nigdy dość. A jako, że teraz kontakt z językiem Albionu mam żaden, więc jest okazja, żeby sobie trochę pospikać. Co prawda, nie bardzo wiem, jak to zrobię, bom zalatana ostatnio dość mocno jestem, ale jakoś dam radę. I w taki sposób właśnie osobiście się przekonałam, że jednak cuda się zdarzają.

A teraz o rzeczywistości gorzowskiej słów parę. Otóż tym razem fama nie miała racji, bo na razie żadnych zmian personalnych w gorzowskiej kulturze nie będzie. Przynajmniej takie są ostatnie wieści. Pewna dyrekcja poinformowała o tym swoich pracowników, a potem wieści poszły w las i dotarły mocno okrężną drogą do mnie. No cóż, fama czasami się myli.

Informuję też, że lada moment wyjdzie bardzo ciekawa książka, która tyczy mniejszości narodowych i wyznaniowych w mieście na siedmiu wzgórzach. I będzie to prawdziwy rarytas dla wszystkich, którzy się lokalnością w wydaniu mikro interesują. Rzecz jest rzetelnie opracowana, autorzy to creme de la creme gorzowskich regionalistów oraz naukowców. Czyta się z przyjemnością, całość ilustrują świetnie dobrane zdjęcia, tylko podnoszące wartość publikacji. Jedyna rzecz, której nie wiem, to w jaki sposób będzie kolportowana. To znaczy, nie wiem, czy książka trafi do otwartej sprzedaży. Mam taką nadzieję, bo znam całą pokaźną czeredę znajomych zainteresowanych takimi publikacjami. I na pewno chcieliby kupić takie wydawnictwo, które po prawdzie będzie małym leksykonem tutejszych mniejszości.

A warto tu dodać, że na naszych oczach znika jedna z ciekawszych. Mam na myśli Tatarów, których po II wojnie było u nas sporo, a z czasem ich populacja się zmniejszała i obecnie w mieście nad trzema rzekami mieszka zaledwie kilka rodzin. Ale i one zapowiadają, że w niedalekiej przyszłości zamierzają opuścić miasto i przenieść się do centrum kraju między dwoma rzekami z cezurą tej największej w środku. Trudno się dziwić, bo islamskiej gminy wyznaniowej od dawna już nie ma. Zresztą spełnianie kultu bez znajomości języka i umiejętności czytania Koranu jest praktycznie niemożliwe. Trudno też zachować odrębność kulturową, kiedy jest się garsteczką mniejszościową. Inna rzecz jest taka, że nawet jak ktoś z tej intrygującej mniejszości odchodził do Allaha, to chowano go w Warszawie albo w Bohonikach lub Kruszynianach, czyli w muzułmańskich centrach w naszym kraju. Tak było w przypadku śp. Rozalii Aleksandrowicz, zwanej Różą. To była wielka postać. Była ostatnią szefową muzułmańskiej gminy wyznaniowej, lokalną radną, działaczką obywatelską. Była dobrym człowiekiem. No i prowadziła miejsce magiczne, czyli megahiperpopularną kawiarenkę Maleńka. Zresztą napiszę kiedyś o Maleńkiej, bo do niej się przyjeżdżało specjalnie z miasteczka w widłach Obry i Warty, jak się naturalnie uściboliło jakiś grosz na deser, w czasach, kiedy Maleńka działała i kiedy się jeszcze takie rzeczy, jak desery jadało. Dziwna rzecz. To była malusia kawiarenka z czterema czy pięcioma stolikami i zawsze tam było bardzo dużo ludzi. A potem Maleńka zniknęła i pojawił się jakiś egzotyczny gabinet leczący uzależnienia przy pomocy kul trzymanych w rękach. Są tacy, co w to wierzą. No cóż..

A skoro przy Tatarach jestem, to dowiedziałam się od zaprzyjaźnionej i dobrze  poinformowanej akurat w tej kwestii famy, ale innej niż w przypadku zadym w kulturze, że moja przemiła znajoma, która dla identyfikacji pracuje w bibliotece wojewódzkiej i jest moim nieocenionym ekspertem od lokalności, iż została nagrodzona przez Tatarów właśnie. I jak fama twierdzi, to wysokie odznaczenie jest za propagowanie wiedzy o tej mniejszości. Jakie odznaczenie i w jakich okolicznościach się to odbyło, fama nie wiedziała. A przemiła należy do tych, co się nie chwalą. Choć tym razem jest powód. Przemiłej znajomej serdecznie gratuluję i cieszę się, bo naprawdę zrobiła i nadal robi fantastyczną robotę, ale jakoś tak ma, że nie lubi, kiedy się o tym mówi. No tak ma i co zrobisz?

A teraz komunikat jeden. Znikam z kraju między dwoma rzekami z cezurą tej trzeciej największej pośrodku. Jadę do kraju knedlików, mostu Wacława, wina morawskiego i teatru, co w ichnim języku nazywa się divadlo, a co moja niegdysiejsza znajoma skomentowała następująco – Co to za kraj, który teatr nazywa dziwadłem a do tego jeszcze dodaje na sznurku (chodziło o słynny praski teatr Divadlo na Provazku, czyli rzeczywiście Teatr na Sznurku). Będę się gapić na Orloya, pić dobre czeskie piwo (w ilościach umiarkowanych), łazić po Zlatej Uliczce, przejadę się praskim tramwajem nr 24 do Galerii Narodowej, żeby zobaczyć jeden obraz ‒ „Kobietę z mufką” Gustawa Klimta, który publicznie pokazywany jest po raz pierwszy od 1929 roku lub od jeszcze dawniej. Położę kamyk na grobie Rebe Leviego i poszukam Golema (Szema Israel). No i popłynę sobie Wełtawą pod praskimi mostami. No jednym słowem, znów jadę do Pragi. Byłam tam już kilka razy, ale Praga ma taki urok, że chętnie się tam wraca. No i bliżej jest do niej niż do Jerozolimy, do której serce od marca wyrywa się cały czas. Tak więc do końca tygodnia złośliwców nie będzie. Ale kiedy wrócę, wszystko wam opiszę. Będzie w zakładce „Na szlaku”, coś może ze dwa lub nawet trzy odcinki, bo i do zamku Karlsztajn, znaczy Karlstein i zamku Konopiszcze też się wybiorę.

P.S. I pro domo sua, dziś o 18.00 w książnicy wojewódzkiej spotkanie z Michałem Rusinkiem, uczonym polonistą, sekretarzem śp. Wisławy Szymborskiej, tłumaczem i przeuroczym człowiekiem. No nie można pominąć. I tego właśnie spotkania mi żal. Ale ja o tej porze będę się plątać po praskim Starym Mieście. Możecie zazdraszczać.

P.S. 2. A w domu zostają jaskółki z dziobami skręconymi w podwójne trąbki z tego oto śmiertelnego obrażenia, że znów nie jadą. Usłyszałam tylko, że to nawet nie jest skandal, tylko coś więcej, trylów jednak nie rozumiem, więc dokładnie nie wiem, ale myślę, że coś na kształt końca świata. Bo okazuje się, że one Pragę lubią i jak razem ostatnio byliśmy, to wszyscy byli zadowoleni. Fakt, jaskółki tak, ja mniej. A co, ktoś musi domu i kawy arabskiej pilnować. Zwłaszcza tej ostatniej. Zresztą ostatnio się całkiem na poważnie zastanawiałam, że może akurat kawę trzeba zabrać ze sobą. Ale obawiam się, że osobista przyjaciółka wywaliłaby mnie z autokaru razem z kawą. Niestety.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x