2014-08-17, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje
Tak, tak, muzyczny i kulturowy raj jest już zaraz za miastem nad Obrą i Paklicą. Mieści się w starym, przepięknie odrestaurowanym kompleksie pocysterskim, dziś seminarium diecezjalnym.
Ten Raj to nazwa stara i na nowo obecna w języku, czyli Gościkowo. To właśnie tu wczoraj, w sobotni wieczór ruszyła 12. edycja Muzyki w Raju, czyli festiwalu animowanego od początku przez pana Cezarego Zycha, choć po prawdzie inicjatywa wyszła od ówczesnego rektora seminarium, księdza doktora Ryszarda Tomczaka (którego zaszczyt i przyjemność mam znać, że się pochwalę, bo znajomość akurat tę uważam za jedną z ważniejszych).
Jednakowoż to pan Cezary Zych od lat staje na głowie i rzęsach, aby impreza miała ciągłość. Dopracował się całkiem niezłego zespołu ludzi, którzy mu w różny sposób pomagają, potrafi w tych niełatwych czasach zdobyć pieniądze na organizację potężnego artystycznego przedsięwzięcia i to przedsięwzięcia z naprawdę wysokiej półki. I kiedy wczoraj wczesnym przedpołudniem siedziałam w domu rodziców w miasteczku w widłach Obry i Warty przy przygotowaniu pomidorów do suszenia (no wiecie, obierać i układać na raszkach, każdy potrafi) i słuchałam mojego najbardziej ukochanego radia, czyli Programu 2 Polskiego Radia, nagle usłyszałam zaproszenie pana Zycha do przyjazdu i zrobiło mnie się błogo na duszy. Zwyczajnie wiedziałam, że coś koło 17.00 wsiądę w samochód przyjaciela Marka i razem z przemiłymi znajomymi pojedziemy tam. Tam, do Raju.
I była przepiękna muzyka, głównie barokowa. I tu zachwyt nad kompozycją Carla Emmanuela Bacha, Sonata triollowa c-moll „Sanguineus und Melancholicus” na dwoje skrzypiec i basso continuo (kompozytor to najbardziej uzdolniony syn wielkiego Jana Sebastiana Bacha, a forma muzyczna bardzo nowoczesna i wyśmienicie zagrana). Zresztą więcej ich było, znaczy kompozycji przepięknych, bo choćby autorstwa Georga Philippa Telemanna też. Ja jednak popadłam w skrajny zachwyt, kiedy coś około 23.00 zaczął się trzeci koncert (bo rajskie dni muzyczne układają się w triady, czyli każdego dnia trzy koncerty), czyli muzyka bardzo dawna, bo średniowieczna. Wystąpiło trio La Mouvance z Niemiec, trzy bardzo młode muzyczki w repertuarze kompletnie nieznanym, albo też znanym, ale wybitnym znawcom tabulatur średniowiecznych. Bo trio w składzie Christine Mothes – vocal, Nelly Sturm – flet prosty i Karen Marit Ehlig – vielle (czyli średniowieczny instrument, praszczur współczesnych skrzypiec) wykonały kompozycje dwie, czyli Heinricha von Meissena (ok. 1260-1318) „Der Mynnekliche Leych” oraz „Des wildyn allexandrys Leych” Mistrza Aleksandra (druga połowa XIII wieku). To pieśni średniowiecznych śpiewaków. Mnie w pierwszej kompozycji wykonywanej w staroniemieckim powalił „Magnificat” zaśpiewany po łacinie (taki oto wtręt) i tylko dlatego mogłam się trochę połapać, bo łaciny trochę tam kiedyś liznęłam, a „Magnificat” to motyw modlitwy i muzyki znany każdemu troszeńkę osłuchanemu. No czapki z głów panowie i panie, zwłaszcza za wykonanie. No ciareczki latały po krzyżu. Trochę mnie było żal, że nie wiem, o czym innym śpiewała znakomitym głosem rewelacyjna Christine Mothes. I to jedyne zastrzeżenie co do tego wieczoru. Szkoda bardzo, że w katalogu festiwalu nie było choćby słówek trzech właśnie o tym. Ale nic, uroda muzyki, uroda głosu, sprawiły, że siedziałam w pogrążonym w półmroku pięknym kościele i byłam wdzięczna, że dane mi było czegoś takiego doświadczyć.
Byłam w Raju… I wszystko wskazuje, że znów będę.
Zresztą nas, ludzi z miasta na siedmiu wzgórzach trochę było. Fakt, byliśmy w mniejszości, bo zacznie więcej było melomanów z Winnego Grodu na czele z marszałkiem sejmu Józefem Zychem (prywatnie, ojciec dyrektora i modus operandi festiwalu). Ale i tak ważne jest, że jednak nam się chce. Ruszyć do Paradyża, raz do roku muzycznego Raju, siedzieć na w miarę wygodnych ławkach lub wyściełanych krzesełkach, patrzeć na cudnie odrestaurowany barokowy ołtarz lub też nie patrzeć i słuchać starej, ale jakże zachwycającej muzyki. Mnie się chce zawsze. Bo muzyka to jednak wielka radość dla skołatanego troskami serca i balsam na wszystkie bolączki, łącznie z powykręcanymi stawami, które jakoś dziwnie się tam prostują. To lek dla duszy i ciała, a jeszcze tak wykonana i w tak czarownym otoczeniu. No coś niebywałego.
Ale o jeszcze jednym chcę napisać. A mianowicie o tym, że zazdroszczę Winnemu Grodowi pana Cezarego Zycha, fascynata muzyki, który trochę dla siebie, ale bardziej dla innych, jak to już zostało powiedziane, staje na rzęsach, aby Muzyka w Raju się odbyła i to w jak mistrzowski sposób. Bo dbałość o szczegóły się liczy.
U nas, w mieście na siedmiu wzgórzach też się tacy zdarzają, i choć na mniejszą skalę, robią różne rzeczy związane z muzyką klasyczną. I też należy podziwiać i się cieszyć, ale to jednak inny wymiar.
No cóż, Raj, to Raj.
No i znów na labidzenie o mieście na siedmiu wzgórzach, jego kondycji po tygodniu niebycia tu, nie ma miejsca, bo i okoliczności nie po temu, innym razem będzie.
Bo głowa i myśli w poważnej mierze zajęte są Rajem.
P.S. W tym roku do Raju jeżdżę dzięki panu Tadeuszowi Sienkiewiczowi, dilerowi Skody i jednemu ze sponsorów Raju, dzięki któremu mam wejściówkę na festiwal i wdzięczna jestem, że podzielił się akurat ze mną możliwością słuchania tego, co najpiękniejsze, czyli znakomitej muzyki prześwietnie wykonywanej. Dziękuję raz jeszcze i pana Tadeusza wpisuję na moją prywatną listę światłych sponsorów.
P.S. 2. Właśnie tam w Raju chciałam kupić płytkę z muzyką Juana del Enciny, renesansowego kompozytora hiszpańskiego. I w sklepiku muzycznym, który zawsze w Raju jest, usłyszałam, że aktualnie tej płytki nie ma, ale w poniedziałek będzie, bo płytka jest, tylko trzeba ją przywieźć. I po raz chyba drugi w życiu doświadczyłam czegoś niebywałego. Bo właścicielka sklepiku wiedziała, o co mnie chodzi, i nie musiała szukać w Internecie, tylko powiedziała taki tekst – Mam, na pewno. Przywiozę, proszę pytać. Zapytam, na pewno. A jak widziałam płytotekę tam zgromadzoną (dla przykładu krążków z muzyka św. Hildegardy z Bingen w różnym wykonaniu było przynajmniej kilka i to w różnym wykonaniu), to nie mam wątpliwości, że w końcu del Encina u mnie w domu zagości. Oj, czekam.
P.S. 3. O domowej awanturze pod tytułem, latasz gdzieś, znikasz na cały tydzień, a potem się muzą zachwycasz, a my tu same, nie napiszę, bo i po co. Dość powiedzieć, że skrzydlate spakowały walizki, co więcej, kawę arabską też i lada chwila odlatują. Może jednak nie…. Może kawę mi choć na otarcie łez zostawią.
Pięć dni odpoczynku za nami. Przed nami majaczy kolejny długi weekend. No cóż, my Sławianie lubimy świętować…