Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje »
Hugona, Piotra, Roberty , 29 kwietnia 2024

Przyjazne miejsce spotkań

2014-07-12, Renata Ochwat: Moje irytacje i fascynacje

Tu, w mieście nad Wartą, Kłodawką i Srebrną od lat zjeżdżają się Cyganie z pół świata i okolicy. Powód? Prosty. Romane Dyvesa.

Piątkowy wieczór w amfiteatrze pokazał, że jednak gorzowianie, ale i goście z kraju oraz zagranicy, jednak kochają romski folklor. Po raz pierwszy od lat na pierwszą, tę bardziej tradycyjną odsłonę romskich spotkań przyszły prawdziwe tłumy. Co więcej, przyjechała nawet wycieczka turystów z Niemiec. No i wtedy, kiedy patrzyłam na gości zza Odry, przypomniały mnie się czasy, kiedy cyklicznie gościli tu turyści z Danii. Przez kilka lat z rosnącą sympatią patrzyłam na takie dwie Dunki, zawsze na leciuteńkim, takim tycim, rauszu, które się znakomicie bawiły, wszystkich obdarzały promiennymi uśmiechami, jak ktoś chciał, to częstowały papierosem. I nie było dla nich ani dla nas żadnym problemem, że one tylko w narzeczu Wikingów, a my tylko w naszym lub w mowie Szekspira, co prawda nie w tak znakomitym wydaniu, ale jednak, potrafimy się porozumieć. Podobnie zresztą z Romami, którzy w swoim gronie mówią w romani, co to ja bardzo lubię słuchać, ale jak chcą, to płynnie przechodzą na polski.

I tak sobie siedziałam w piątkową noc obok przemiłego znajomego, który na tę okoliczność ustroił się w czerwony, dżetowy kapelusz, i myśli mnie w przeszłość wracały. Myślałam o starym, przed przebudową znaczy, amfiteatrze (zresztą takim trochę siermiężnym, ale jednak z klimatem), kiedy w razie deszczu można się było schronić pod drzewo, którego już dziś nie ma. Stałam pod nim, kiedy Kayah dawała cudny koncert, i co prawda, kiedy obwieściła z całą swadą, że – jesteście zajebiści, a stare Romki aż się wzdrygały z obraz, to jednak pięknie było.

Myślałam o tym, że kiedy świetna tancerka flamenco, Ana Maria Amahi z Sewilli dawała rewelacyjny koncert, to prawie iskry sypały się ze sceny. Przywiózł ją do miasta na siedmiu wzgórzach Witek Łukaszewski, rewelacyjny gitarzysta acid-flamenco. A potem siedzieliśmy długo w noc w knajpce na zapleczu amfiteatru, też siermiężnej, ale jakże urokliwej, piliśmy znakomite wino, które Ana i jej zespół przywieźli ze sobą w liczbie kartonu (jednego?, nie wiem, ale trochę było), i też się wszyscy dobrze bawiliśmy, choć oni tylko po hiszpańsku, a my w rodzimym lub albiońskim. A choć Witek zwyczajnie nie nadążał tłumaczyć, to i tak się świetnie bawiliśmy i rozumieliśmy. Bo choć oni tylko w swoim, my tylko w swoim…

Jak bumerang wróciły wspomnienia, kiedy Jerry Bergman z Kopenhagi, a w istocie polski Żyd z Tarnowa wygnany w 1968 r. z kraju, genialny fotoreporter pracujący między innymi dla Sigmy, robił tu zdjęcia, a potem, na kolejną odsłonę festiwalu przywiózł ze sobą fantastyczne tancerki z Danii, które absolutnie nie pokazały się na scenie, ale furorę robiły i szyku zadawały na widowni… I trochę skradły widowisko jakiemuś zespołowi, ale jakiemu, to już nie pomnę.

Oj dziwne to były czasy. Ale i piątkowy wieczór był czarowny. Spotkałam sporo znajomych, w tym Katarzynę, która od lat przyjeżdża tu ze Świnoujścia, posłuchałam fajnej bałkańskiej muzyki, przeżyłam chwile wzruszeń za sprawą najpierw pana Zbigniewa Walerysia czytającego wiersze Papuszy, a potem rewelacyjnej Beaty Gramzy. Na scenie było w tym momencie też Terno z fantastycznie dysponowanym Edwardem Dębickim oraz muzycy Filharmonii Zielonogórskiej. Wróciła magia i klimat tamtych czasów, które świetnie związały się z teraźniejszością. Było pięknie.

Zgrzytem natomiast były dziwne komentarze pani Anny Popek, która chyba nie odrobiła lekcji i co rusz dość duże gafy popełniała. Na szczęście sytuację ratował Manuel Dębicki, Rom i Polak w jednym, za sprawą rodziców swych, czyli Edwarda i Ewy Dębickich, a który włożył gigantyczną pracę, aby wypromować imprezę. A potem ze swadą i przy pomocy pana Tomasza Kamela zamienił się z konferansjera w muzyka. Oj, działo się.

I właśnie kolejny raz zdałam sobie sprawę z tego, że mam szczęście mieszkać i pracować w mieście, które jest wybitnie przyjazne innym. Może nie ma totalnego bratania i poklepywania po plecach, goszczenia się nawzajem na każdym rogu, ale i nie ma wrogości. Bo żadna nacja, która tu mieszka, żadni przedstawiciele różnych religii, którzy tu też są, nigdy wobec tych innych nie podnieśli ręki ani nie wypowiedzieli nienawistnego słowa. Nigdy nacja albo religia nie były przyczyną zwady. I kiedy się działy romskie pogromy, choćby w Mławie czy bliżej w Nowej Soli, to my tu, w mieście na siedmiu wzgórzach mówiliśmy – Nie rozumiemy.

A kiedy Ewa i Edward Dębiccy wymyślili Wigilię Narodów, to z taką samą życzliwością i zainteresowaniem witaliśmy choćby górali czadeckich, reemigrantów z Bośni dziś mieszkających w Bolesławcu i okolicach czy w końcu Żydów z gminy wyznaniowej w Szczecinie, że o Wielkopolanach z Dąbrówki Wielkopolskiej nie wspomnę.

Ewenement, cud, dziwadło w końcu w tym totalnie skłóconym i podzielonym kraju? Nie, norma zachowań w mieście, gdzie każdy jest skądś. Ja, jak już kilka razy pisałam, korzenie mam na Lubelszczyźnie i Białostocczyźnie, po drodze wydarzyła się Wielkopolska. Moi przemili znajomi mają rodziców z Warszawy, Rzeszowa, Łodzi, Wielunia, czyli my wszyscy jesteśmy z przysłowiowego Pcimia Dolnego. I jeśli już kogoś oceniamy, to za to, jakim człowiekiem, sąsiadem jest, a nie za karnację, kolor włosów, nację czy religię w końcu.

Przez 26 lat romskich spotkań potwierdziła się prosta prawda. Miasto G. jest taką przyjazną enklawą dla różnych ludzi. To taki port, do którego się zawija, zostaje na chwilę dłuższą niż kawa, potem się tu wraca. Bo do tego wizerunku otwartego miejsca i zaciekawionego innym ręki i serca dołożyli też gorzowscy animatorzy kultury, ale też i artyści, bo i za ich sprawą taki klimat tu jest. No i jeszcze słówko się należy takim ludziom, jak moja przemiła znajoma, która mieszka na Kwadracie w domu po byłych mieszkańcach tego miasta, czyli po Niemcach. To jej dziadkowie w czasach, kiedy nie było kompletnie żadnego klimatu ku temu, aby byłych landsberdżan przyjmować, zwyczajnie do siebie i do ich domu właśnie zaprosili i do dziś utrzymują z nimi pozytywne kontakty (a warto tu dodać, że były to lata 70. minionego wieku).

Takich jest więcej. I właśnie ta aura otwartości, zaciekawienia, poczucia tego, że każdy człowiek wart jest przyjaznego gestu, próby zrozumienia, a co za tym idzie, poznania, a potem może zaprzyjaźnienia, jest największym naszym kapitałem. I właśnie to decyduje, że choć miasteczko nam ostatnio mocno zeszpetniało, to jednak można, a nawet trzeba o nim mówić – przyjazne.

No szlag, trochę patetycznie wyszło, ale tak po prawdzie tu u nas jest. I nawet ja, przyszywana gorzowianka, mam to odczucie, choć bywa czasami, zresztą nawet często (sic!), że słyszę, iż nie mam prawa o tym, czy innym mówić lub pisać, bom nie tu urodzona i wychowana. Owszem, nie tu, ale nad tą samą rzeką,  przy której od początku życia jestem. Blisko, nawet bardzo uczyłam się, pracuję i cały czas mieszkam. Fakt, kiedyś bliżej, bo widziałam Wartę z okna, dziś muszę się nad nią wybrać, co zawsze czynię z ochotą.

No i dość, bo się zrobi maksymalnie patetycznie, a to już dla nikogo nie będzie strawialne.

P.S. 1. A moja kawa arabska ma nowe listeczki…. Tfu, i na jakiś urok, bo nie na psa, za bardzo lubię czterołapie stwory. Może urosną kawowe ziarenka i nawet z dwóch zrobię sobie kawkę, szlag tam, nawet z jednego, tylko niech urośnie….

Ps. 2. Na drugim koncercie Romane Dyvesa rozdanie 26 nie byłam, nie dało się z różnych przyczyn, na pewno nie z powodu deszczu.

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x