2015-08-03, Komentarze na gorąco
Mecenas Jerzy Synowiec nic nikomu udowadniać nie musi, jak już kiedyś napisałem.
Ma na tyle wypracowaną pozycję zawodową i społeczną, że mógłby spokojnie funkcjonować ciesząc się codziennymi radościami doczesnego życia. A jednak go nosi, ciągle coś chce robić, zmieniać i naprawiać. Poniekąd wbrew sobie stał się politykiem, który jednak wcale nie marzy o karierze posła, senatora czy ważnego urzędnika. Nie musi więc zabiegać o jakiekolwiek względy, schlebiać komuś i nisko się kłaniać. Za to może sobie pozwolić na szczere słowa, często dosadne stwierdzenia oraz ludzkie zachowania.
Bardzo podobają mi się jego słowa, w wywiadzie udzielonym naszemu portalowi, o naszych słabościach i grzechach, w kontekście osób, które na różnych polach zapisały się w historii, pamięci i zasługują na przypominanie. Bo jak podkreśla „każdy człowiek ma coś za uszami”, czyli nikt z nas nie jest bez winy. Jakże jednak często kreujemy się na jedynych sprawiedliwych i w imię miłości bliźniego zachowujemy się wobec innych w sposób pełen nienawiści, złości i zazdrości. Zapominając przy tym o wartościach, chrześcijańskim dekalogu i zwykłej przyzwoitości. Bo płytka i powierzchowna jest ta nasza wiara w Boga i człowieka.
Dlaczego o tym piszę? Bo skończył się właśnie Woodstock, gdzie akurat najmniej było widać te nasze słabości i ułomności, a nawet grzechy, za to biła po oczach i uszach nieudawana szczerość i radość życia, otwartość i życzliwość oraz potęga wspólnotowego ducha. Nikt nikogo tu nie oceniał, nie potępiał i nie straszył, bo każdy był inny i miał zapewne swoje za uszami. Inność czy odmienność na Woodstocku jest czymś normalnym i zgodnym z porządkiem rzeczy; o ile przestrzega ogólnych zasad i reguł jest tolerowana i szanowana. A tej prostej tolerancji i zwykłego szacunku bardzo brakuje nam w codziennym życiu, w którym coraz bardziej występują jacyś my i jacyś oni. I dzieli nas granica.
Jan Delijewski
W miniony piątek dla lubuskich uczniów zabrzmiał ostatni dzwonek przed zimową przerwę.