2014-04-03, Na szlaku
Pewnego ranka, a właściwie nocy, bo ta kończy się w tych szerokościach geograficznych około godz. 6, właśnie przed ową godziną 6, i to sporo, mieliśmy pobudkę.
Och, żadna nowość. Prawie zawsze wstawaliśmy około godz. 6, a jeszcze były pobudki i o godz. 4, i o godz. 3, i to nie raz, czy dwa, ale to wszak nie wczasy w Turcji czy na Korfu.
Wydarzenie za to miało być szczególne. W planie była bowiem około 7-godzinna podróż na wschód, w okolice Yogyakarty, kolejnego miejskiego kolosa Indonezji, ale podróż i wszędzie palą, z nieczynnymi, śmierdzącymi ubikacjami (u nas, np. w takim międzynarodowym ekspresie Warszawa - Berlin, to często widuję tabliczki: WC- awaria; pełna kultura, a tu? Nawet, jeśli jakaś tabliczka, to jak to przeczytać?).
No i ci dodatkowi „pasażerowie". W Polsce, to chociaż w sejmie „wybitni" zastanawiają się: pluskwa, czy karaluch? A u nich? Nawet nie wiem, czy „z tej okazji" parlament by się zebrał.
Ale chciało się egzotyki, to ją masz. Pojechaliśmy więc na ten dworzec w Bandungu z podręcznym bagażem, bo zasadniczy pojechał autobusem do miejsca przeznaczenia, czyli ponad 450 km na wschód.
Przed budynkiem dworcowym zabytkowa lokomotywa. Jakieś rośliny, zadbane, przystrzyżone. Zewsząd przybywa coraz więcej ludzi. Jakoś tak czysto dookoła. To samo w hallu dworca. Jedna tabliczka informuje, że obowiązuje zakaz palenia, ale widocznie wystarcza, bo nie widzę palaczy. Przez megafon proszą na peron. Idziemy.
A na torach stoją trzy pociągi kolorowe i mają takie dłuuuuugie wagony.
- U nas takie mają już jeździć podobno ok. 2023 roku - ktoś z naszych zauważył.
- To tylko dziesięć lat - stwierdził ktoś inny optymistycznie - chyba, że znów coś się wydłuży.
Przestrzenie między torami to istny ogród botaniczny. A wszystko utrzymane tak, że żal za siedzenie ściska, gdy się przypomni polskie dworce i ich otoczenie.
Wsiadamy. Wagon bez przedziałów, ale z wygodnymi, obitymi przyjemną, jasną dermą, siedzeniami. Po dwa rzędy z obu stron. Czyściutko. Na oparciach foteli poprzedzających siatki na gazety. Także uchwyty na kubki, gniazdka sieciowe, gdyby ktoś chciał podłączyć np. laptop. Miejsca na nogi tyle, że bez przeszkód można założyć jedną na drugą. Do tego podnóżki z regulowaną wysokością.
Z przodu i z tyłu wagonu wiszą duże monitory do wyświetlania nazw stacji i godzin przejazdu. Za chwilę obsługa roznosi foliowe woreczki, by pasażerowie mogli gdzie gromadzić odpadki.
Ruszamy. Kilka przystanków nim pociąg wyjedzie z Bandungu spowalnia jego bieg. Część ludzi wysiada. Najwidoczniej pociągiem im szybciej niż zatłoczonymi ulicami do innej dzielnicy.
Kontrola biletów, to trzyosobowy oddział. Pierwszy dziurkuje, drugi sprawdza, czy ten pierwszy dobrze przedziurkował, a trzeci jest od wyrzucania tych, co nie mają biletu i stawiają opór. Oczywiście to nasza interpretacja, ale ten trzeci, uzbrojony w pistolet maszynowy i kajdanki, wzbudza respekt.
Po wyjeździe z miasta w wagonie zjawia się wózek z wyżerką i piciem. Nie ma tego w cenie biletu, więc trzeba kupić. Nie korzystamy, bo hotel przygotował nam na drogę prowiant. Wózek, przez te 7 godzin podróży, zjawiał się jeszcze kilka razy.
I jeszcze jedno. Co pół godziny przez cały pociąg (10 wagonów) chodzili sprzątacze. Ich głównym zadaniem była dbałość o czystość toalet.
No i oczywiście nie ma mowy o paleniu papierosów w wagonach. A że wagony są klimatyzowane, więc „sauna" na zewnątrz była odczuwana tylko przez tych, jak np. ja, którzy na dłuższych postojach wychodzili na peron.
Na końcu wagonu, za drzwiami, jest malutka platforma, którą przechodzi się do sąsiedniej platformy z sąsiedniego wagonu. I tylko tam można palić. Ale nie widziałem tłumu palaczy, za to platformy takie okupowali cudzoziemcy w celach zgoła innych niż tytoniowe. Nie było nas dużo, ale platformy na tyle małe, że robiliśmy tłok.
Chodziło o zdjęcia i filmy. Indonezyjczyków raczej to nie interesowało, więc siedzieli na swoich fotelach niespecjalnie się nami zajmując. Nie było nas dużo. Nasza grupa, ośmioro Holendrów i dwóch Hindusów.
Ale cudzoziemcy, czyli my, jakbyśmy mieli to i owo w tym i w owym, czyli mówiąc wprost robaki w tyłku, bo „lataliśmy" na platformy, jakby nas świerzbiło, bo tam. otwierały się drzwi i szyby nie przeszkadzały w robieniu fotek.
W pewnym momencie wydało mi się, że Ewy zbyt długo nie ma. Wstałem, by ją poszukać. Znalazłem na kolejnej platformie siedzącą na podłodze z nogami niemal poza wagonem, bo otworzyła sobie drzwi i fotki uskuteczniała. A pociąg gnał, że łeb urywało.
- Chcesz wylecieć? - spytałem bardzo spokojnie, by jej nie wystraszyć.
- Chyba żartujesz - odpowiedziała nawet na mnie nie patrząc - Zobacz, jaki krajobraz.
To fakt. Za oknami, w tym przypadku - za otwartymi drzwiami - widoki niesamowite.
- Chodź jednak na fotel, tam też widać - powiedziałem - a tu możesz niespotykanie prędko spotkać się bezpośrednio z indonezyjską ziemią, a szkoda byłoby biletów, bo już podróż powrotną mamy opłaconą.
Za oknami pola ryżowe. Wielkie i małe. Na jednych rolnicy dopiero sadzą sadzonki, na innych maszyny wzruszają gęstą glebę. Na jeszcze innych są już żniwa, a jeszcze inne, zielone po horyzont, z dojrzewającym ryżem.
- O, bawoły! - krzyknęła Ewa, ale nie zdążyła zrobić zdjęcia - Były dwa duży i malutki.. Potem jeszcze tylko raz zobaczyliśmy te zwierzęta, niegdyś symbol pól ryżowych, dziś raczej zabytek, raczej wspomnienie dawnych lat.
Rolnicy dla spulchniania ziemi używają motorowych ciągników samojezdnych, za którymi albo idą kierując ręcznie, albo siedzą jadąc nimi. Za to jedno się nie zmieniło od lat, o czym mówią słowa starej piosenki: „...po ziemi pełznie ognisk bury dym..."
Na polach, tam, gdzie było już po żniwach, palono słomę ryżową. I rzeczywiście dym był bury i rzeczywiście pełzał po ziemi.
Patrzyłem na ten dym z pewnym sentymentem, bo piosenkę pamiętam z dzieciństwa i była wtedy dla mnie taka egzotyczna, chociaż akurat tego wyrazu nie znałem wówczas, bo był za bardzo „egzotyczny".
Natomiast inne słowa tego starego tekstu już mi nie pasowały: bawoły groblą ciągną wóz.../na niebie płonie Krzyż Południa wskazując drogę blaskiem swym.../
No cóż, z bawołami tak się porobiło, że co inne za nie teraz ciągnie nie tylko wóz. A Krzyż Południa? Pisałem o nim w poprzedniej książce, gdy poznałem go bliżej po raz pierwszy na Galapagos.
Ot, malutki ,najmniejszy gwiazdozbiór na półkuli południowej i trzeba dobrze wiedzieć, gdzie go znaleźć na niebie, a przy tym wcale nie wskazuje południa, jak na naszej półkuli Gwiazda Polarna. Jedynie jest na południowym niebie południowej półkuli. I na pewno nie płonie.
Ale wtedy, przed ponad pół wiekiem, Krzyż Południa był równie znany u nas, jak np. Mgławica Magellana czy Alfa Centauri. Pamiętam lekcje geografii i właśnie ten daleki Krzyż Południa: „drogie dzieci, u nas Gwiazda Polarna wskazuje północ, a na półkuli południowej południe wskazuje gwiazdozbiór pod nazwą Krzyż Południa".
Dla nas była to absolutna abstrakcja, ale że piosenka „Indonezja" była znana i lubiana, więc skoro „płonął" i „drogę wskazywał", to musiał być wielki.
A pociąg mknął dalej. Także przez dżunglę. Cóż za bajeczne widoki. Te wsie wtopione w tropikalny las i wchodząca na podwórka ze swymi palmami i innymi roślinami dżungla. Widać było wyraźnie, że solidne , murowane domy, których jest sporo, musiały być budowane na jakimś wolnym placu. A tu przylegająca do murów zieleń i niewiele miejsca dookoła.
I znowu poletka ryżowe. Tym razem tarasy, bo zaczynają się góry. Widok piękny, ale praca bardzo trudna. Utrzymać wodę na tych tarasach wbrew sile grawitacji. Spulchniać glebę, by nie zrobiła się klepiskiem pod wodą, a jednocześnie nie naruszyć systemu nawadniania.
Tu maszyny niewiele pomogą. Widać więc ludzi w ogromniastych kapeluszach brodzących w wodzie do pół łydki. Gdzieniegdzie malutki spulchniacz motorowy brnie przez poletko.
Wjeżdżamy w góry. Malownicze widoki, dość ostre zakręty torów, które pociąg pokonuje z nonszalancją. Gdy znajdujemy się na zboczu niezarośniętej góry, która na sto procent jest wulkanem, widać dalekie pasmo wulkanicznego łańcucha. Przed nim, w dolinie, jak na obrazku, tym razem wielkie pola ryżowe. Jedne pod wodą, inne zielone, a na jeszcze innych właśnie bury dym świadczący, że tu już po żniwach. Trudno oderwać wzrok.
Znowu jakaś wioska. Pociąg się zatrzymuje. Stoimy w otwartych drzwiach i patrzymy na wtopione w dżunglę zabudowania i na malutkie poletka ryżowe, które miejscowi uprawiają przy samych torach.
Obok rozciągnięte płachty, a na nich suszy się wymłócony ryż. Ludzie pracujący na poletkach odrywają się na chwilę od pracy. Uśmiechają się do nas, machają rękoma. O czymś rozmawiają z jadącymi pociągiem Indonezyjczykami.
Pociąg rusza. Pozostawiamy za sobą wieś, wjeżdżamy w dżunglę, by za jakiś czas kolejny raz z niej wyjechać.
Znowu biegamy na platformy, otwieramy drzwi, by zrobić jak najlepsze zdjęcia. W indonezyjskim pociągu za nami. mijanych, tych najmniejszych wsiach, gdzie pociąg się nie zatrzymywał, też pozdrawiali nas mieszkańcy. Czasem ta odległość do nich była kilkumetrowa. Wtedy widzieliśmy ich uśmiechy.
Obsługa pociągu widząc otwarte drzwi i nas „na wylocie" uśmiechem i gestami pokazywała, byśmy byli ostrożni, bo można wylecieć. Można powiedzieć, to tak: oni byli zachwyceni, że myśmy byli zachwyceni.
- Dżogdża? - spytał mnie jeden z konduktorów używając powszechnego wśród Jawajczyków skrótu nazwy Yogyakarty, pisanego Jogja albo Yogya.
- Jes, łi 'r gouing tu Dżordża - odpowiedziałem - Du ju spik inglisz?
Pokręcił przecząco głową. Nie znał angielskiego. Ale popatrzył na zegarek i pokazał mi, że jeszcze trzy godziny jazdy. A potem na otwarte drzwi i wskazał ręką, gdzie mam się mocno chwycić, bo będzie „fiuuuuuu"... Roześmiał się pogodnie i poszedł dalej.
Ta podróż była jak z bajki. Ta podróż była bajką. Niestety, 450 km za nami i 7 godzin.
Marek Bucholski
Fragmenty książki „Podróże na koniec świata”
Po raz pierwszy od lat województwo lubuskie pokazało się w ITB, największych targach turystycznych w Europie. Na ten czas do Berlina zjechał się cały świat.