2016-01-21, Na szlaku
Na lotnisko w Caracas wenezuelski organizator wyprawy przysłał do nas dwójkę przewodników. Polskojęzycznego, co to nie tylko po polsku umiał, ale i krew polska w jego żyłach płynęła, a w Wenezueli osiadł już lata temu.
Chyba lubił ten kraj i ludzi, bo na wstępie, gdy już kilkunastoosobowa grupa naszych globtroterów się zjawiła i każdy się zameldował, że do Caracas dotarł na czas, powiedział nam z grubej rury:
- Słuchajcie, wy jesteście gringos, a gringos tutaj, to śmieci. Uważajcie i lepiej nie ryzykujcie. Gdy wam przystawią lufę do głowy, to nie dyskutujcie, a oddawajcie wszystko, co macie… Tu każdy ma broń i nie lubi dyskutować… A w Caracas rozruchy na całego…
No, muszę powiedzieć, że powiało grozą, tym bardziej że siedzieliśmy w autobusiku z opuszczonymi zasłonami, więc panował przygniatający półmrok. (Później okazało się, że te zasłony, to osłona przed słońcem, a nie tubylcami i szybko je zwinęliśmy, a do nas nikt nie strzelał. Ale to było później. Teraz wiało grozą). Rozumieliśmy, że przewodnikowi chodziło o nasze bezpieczeństwo.
Oczywiście mógł to powiedzieć inaczej, ale… widocznie nie umiał. Zakazanych rewirów w żadnym kraju nie brakuje i szło mu raczej o to, byśmy takowych nie odwiedzali tutaj.
W każdym razie, na dzień dobry piękna Wenezuelo, byliśmy „pod wrażeniem” ewentualnego rażenia z twojej strony, o księżniczko Karaibów.
Z informacji zaś z polskich mediów wiemy, że Wenezuela, a szczególnie Caracas, to zbrodnia na zbrodni. Jeśli w Polsce popełnia się ok. 700 zabójstw rocznie, to w samej tutejszej stolicy tychże czynów jest ok. 160. Na tydzień. Stachanowcy jacy, plan wykonują, czy cóś, psiakrew?...U nas, to tak raczej niewinnie, jakaś siekiera, nóż, czasem tasak, a tu, panie dziejku, trach, trach, trach z rewolwerów… No, czasem maczeta, gdy człowiekowi pilno, obiad czeka, a bębenek pusty.
Ile w tym prawdy, nie wiem, ale wrażenie robi jak grom z jasnego nieba. I przewodnik o tym wiedział, więc co by nie powiedzieć, taki przewodnik, to skarb. Pocieszyć umie i o tutejszych opowiada ciekawie. Nasza krew, psiakrew!
Niejako dla równowagi była też z nami przewodniczka, rodowita Wenezuelka. Osoba niezwykle otwarta, znająca angielski, od której dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy o Wenezuelczykach, że nie tylko „strzelają z biodra i mordują turystów”…
Ale to także było później, gdy w trakcie przemierzania kraju o strzelaniu i mordowaniu raczej nie słyszeliśmy, a z gościnnością miejscowych stykaliśmy się ciągle. Ale teraz, na razie, byliśmy „pod wrażeniem”.
…
Ropy w Wenezueli w bród. Nad Orinoko ponoć największe złoża na świecie. Mnóstwo rudy żelaza i to dobrej. A że aktualny (podczas naszego tam pobytu) rząd jest antyamerykański, to nie dziwota, że wielki sąsiad z północy ma chrapkę państwo to odzyskać. Pomaga więc opozycjonistom walczyć o tzw. demokrację. Oczywiście swoją, czyli najlepszą. Nie dziwi więc, że obecny rząd wenezuelski jest w amerykańskiej optyce niedemokratyczny. A Amerykanie wiedzą, co mówią. Oni na demokracji znają się najlepiej, bo mają najsilniejszą armię. Demokratyczną.
A nic tak nie przemawia za demokracją jak jakaś rakietka, czy bombka spuszczona na łeb tego, co to nie zna się na niej. Odczuli to Serbowie i wiele innych nacji ziemskiego padołu, gdy bardzo demokratyczne rakiety amerykańskie burzyły ich domy. Podobnie, gdy bardzo demokratyczne czołgi radzieckie wprowadzały demokrację na Węgrzech w 1956, czy w Czechosłowacji w 1968r. Bo każda demokracja jest demokracją. Jeno ciut inną. Za to zawsze jedna od drugiej lepsza.
W latach 50. XX wieku, to tak dla przykładu, pewien prezydent Wenezueli, niejaki (nie znam osobnika bliżej) Jimenez, fałszerz wyborów, zamordysta, autor tortur, zabójstw, porwań, aresztowań czyli wódz ówczesnej demokracji wenezuelskiej otrzymał od prezydenta USA niejakiego (takoż nie znam osobnika bliżej) Eisenhowera Medal Honoru za krzewienie owej demokracji i wolności.
Musi, że taki Eisenhower na demokracji się znał.… No i firmy naftowe z USA działające w Wenezueli cieszyły się bardzo z tej demokracji, bo szły z nią olbrzymie dla nich obniżki podatków. Jak wolność, to i demokracja pełną gębą.
No, ale cóż. Historia uczy, że moralność nigdy nie szła w parze z polityką i interesami gospodarczymi. Wycieranie sobie ust tzw. moralnością, to kompletny bezsens i jest to dla „maluczkich”. Światem zawsze rządziły mocarstwa i rządzić będą. Głosy „małych”, to pohukiwania falsecikiem, na które w zasadzie nikt nie zwraca uwagi. Czasami duzi stawiają małym płot, by ci się poczuli bezpieczniej.
- Bo na demokracji, koleś, trzeba się znać – mawiał bywalec z baru piwnego po kilku kuflach- A nikt tak się nie zna, jak Gruby Henio, no ten, co piąchę ma, jak koń kopyto…
Nie jest więc pewne, czy żywi z tej eskapady wrócimy, to choć dobrze, że pogoda tu jest dobra, bo tutaj właśnie tylko pogoda jest pewna… Na pewno.
…
Dojechaliśmy do Maracay. To takie spore miasto na zachód od Caracas. Tam też była demonstracja o demokrację. Widzieliśmy ją: trochę muzyki, tańca, jakieś okrzyki. Barykad nie było. Z reguły udzielała się młodzież. Ci mają prawo wierzyć, że walczą o słuszną sprawę.
A że później nadejdzie rozczarowanie, to już inna historia… Wieczorem nie było już śpiewów, policja chciała iść spać, więc zaczęły padać strzały, które zbliżały się do naszego hotelu.
Ale słychać było wyraźnie, że to broń hukowa. Jedni miłośnicy swojej demokracji odstraszali drugich miłośników także swojej, chyba innej nieco, demokracji. W nocy było spokojnie, bo miłośnicy obu demokracji poszli spać. Za to u nas o godzinie 4 minut 30 wstawanko. Jak zwykle zresztą przez całą naszą wenezuelską wyprawę. Często wcześniej.
Siedziałem akurat na łóżku i coś przygotowywałem do plecaka, a Ewa stała przy lustrze czesząc włosy. Nagle poczułem, że łóżko cosik pode mną się chwieje. Myślałem, że mi wenezuelska kolacja zaszkodziła, chociaż popijaliśmy ją winem, i mam zawroty głowy, ale słyszę, że Ewa mówi:
- Marek, zrób coś, bo lustro się kiwa…
Dobrze mieć męża, na którym można polegać... Patrzę, rzeczywiście lustro raz w prawo, raz w lewo… Wtedy zrozumiałem, co się dzieje.
- Wiesz co, ja akurat nic nie zrobię, bo to raczej trzęsienie ziemi – poderwałem się z łóżka – Wiejemy, ale nie windą… Przed hotel. Dobrze, że choć pogoda ładna…
- Spokojnie, muszę skończyć – Ewa jedną ręką przytrzymywała lustro – Raczej słabo trzęsie, więc dopiero to wtórne może być silniejsze, ale do tego czasu zdążymy uciec… A poza tym słyszysz jakiś alarm? Nie. Czyli gospodarze wiedzą, że to nic groźnego…
Co to znaczy opanowanie, trzeźwa ocena sytuacji, znajomość ruchów sejsmicznych i doświadczenie zdobyte w licznych wyprawach. Wtórnego trzęsienia nie było, ale było tak wczesne śniadanie, że niektórym uczestnikom wyprawy wydawało się, że to wtórny sen…
…
Na karaibskie wybrzeże jechaliśmy jeździdłem o nazwie chiva. To taki autobus, stary ford, bohater wielu filmów przygodowych, w których porywa się dzieci w autobusie. Nas nie porwą, bo jakie z nas dzieci? No, chyba że dzieci demokracji i wolności, bo my z kraju, gdzie przeszliśmy na wyższy etap demokracji i ocieramy się już o anarchię. Długi korpus, czyli karoseria i wydłużony „dziób”. To o autobusie, nie o nas.
Do tego pomalowany na żółto w jakieś esy floresy, jakiś diabeł czy inny czort, z tyłu namalowane coś „świętego”, obok roznegliżowana dziewczyna. Południowoamerykańska egzotyka w ustroju europejskiej tolerancji nie do pomyślenia.
…
Wąska droga, pełna niesamowitych zakrętów nad przepaściami, strome góry dookoła. Im wyżej, tym więcej chmur. Ta dżungla jest właśnie nazywana lasem chmurowym. Trochę te Andy inne, od tych, które widzieliśmy w Ekwadorze czy w Chile.
No to jedziemy, co kilka metrów wspaniały zakręt, że chiva ledwo wyrabia ze swą długością, kierowca trąbi tak głośno, że gdybyśmy wieźli jakiego umarłego, to by się obudził. Ale, niestety, nie wieźliśmy. To trąbienie, to na tych, co z naprzeciwka. Ale żeby wziąć taki zakręt, musi chiva nieco odbić.
Tylko nieco, bo gdyby nie „nieco”, a „co”, to by spadł w przepaść, bo barierek żadnych.
…
Taka jazda przez te niecałe 50 km zajmuje ok. 2 godzin. I bez wiecznego tu upału jest od niej gorąco. Ale chociaż dobrze, że świeci słońce, bo wpaść w przepaść w mrozie czy w deszczu, to jednak żadna przyjemność… A tak, lecisz na dół i rozebrać się możesz, powspominać… Ech, dobra pogoda, to podstawa dobrego samopoczucia. A ta jest tu pewna.
Mimo włączonej klimatyzacji w postaci otwartych drzwi i okien i pomimo zaledwie 35 stopni niejakiego (tez osobnik bliżej mi nieznany) Celsjusza, dotarliśmy do celu podróży, jakim była malutka miejscowość na wybrzeżu, nieco spoceni. Jeśli odetchnęliśmy z ulgą, to zdecydowanie za wcześnie.
Przywitali nas miejscowi rybacy z uśmiechem od ucha do ucha.
- Gdzie te rewolwery? – pomyślałem przypominając sobie słowa przewodnika w dniu powitania na wenezuelskiej ziemi – I witają się z nami, a ze śmieciami raczej nikt się nie wita…
Rybacy uśmiechnięci, my też, bo wszak cało wyszliśmy z ukochanego chiva. Ma jeszcze po nas ten piękny autobus przyjechać, ale to dopiero za kilka dni, a do tego czasu…
Na brzegu stały łodzie, a do brzegu szły dość spore fale. I co jakiś czas tymi łodziami łups o piasek…
Łodzie nie za duże i zdecydowanie bez atestu turystycznego. Ot, zwykłe szalupy rybackie, po siedem - osiem osób do każdej, jeszcze dwaj przewoźnicy. Wchodzenie było dość trudne, bo te fale tak jakoś dziwnie uderzały, a łódeczki buju, buju, że ze złapaniem równowagi było kiepściuchno….
Usiedliśmy z Ewą na dziobie, tuż za „radarem”. „Radar” składał się wyłącznie z rybaka stojącego na dziobie łodzi, ale oczywiście w jej środku, a nie na kadłubie, bo raczej by nie ustał. A na rufie ten, co sterował silnikiem. Łodzi było dwie dla globtroterów, a na trzeciej umieszczono nasze bagaże.
Włożone zostały w plastikowe worki, zawiązane, przywiązane. Wrócić mieliśmy za kilka dni. Celem tej części wyprawy były karaibskie plaże, do których dostęp jest tylko od strony morza. Od lądu nie da rady. Bardzo strome, wysokie góry porośnięte dżunglą, pełne pełzającego i skaczącego zwierza nie zachęcały do przeprawy przez nie.
Ktoś tam kiedyś jakąś drogę ponoć zrobił, ale już dawno zarosła. Więc jest tylko ta jedna, co to nią jechaliśmy bez duszy na ramieniu, bo ta uciekła z wrażenia. A do reszty plaż tylko łodziami.
Nie są to plaże w naszym rozumieniu. To znaczy plaże są, a jakże. Piękne, jak z widokówek: wachlarze palm, piasek złocisty, lazur wody, fale… Ale jest to niejako „podwórko” dla konkretnej wioski położonej nieco w głębi lądu.
Jest to jedyny obszar Wenezueli, gdzie w zwartej społeczności żyją jej czarni mieszkańcy, potomkowie niewolników z Afryki. Stanowią około 10 proc. populacji kraju, który liczy 28 mln mieszkańców. I żeby oddać wielkość Wenezueli trzeba jeszcze wspomnieć, że jest ona dokładnie 3 razy większa powierzchniowo od Polski, a jej wybrzeże liczy prawie 3 tys. km.
W tym najbardziej zurbanizowanym kraju Ameryki Południowej niemal 90 proc. ludzi mieszka w miastach. Czyli głównie na północy i zachodzie kraju. Reszta, bezkresne obszary sawann, wyżyn i Amazonii są bardzo mało ludne.
No to płyniemy do naszych czarnych braci. Tylko łodzie ruszyły, a ja widzę swych współpasażerów szalupowych w dole. A potem w górze. I znowu w dole. Bo my na tym dziobie usiedliśmy przodem do tyłu. To znaczy w stronę rufy. Dzięki temu mam dobry film pokazujący, jakiego pietra można mieć na takiej łupinie. Oczywiście chodzi o twarze współpasażerów. Ja też miałem stracha jak smok, ale się nie filmowałem. Strach było nawet się ruszyć, a cóż dopiero wyginać rękę z aparatem.
I zaczęło się. Ewa chwyciła mnie silnie pod rękę, jakby na jakiś spacer się wybierała. Ostatecznie lepiej pływa ode mnie, więc gdybyśmy wykopyrtnęli się w fale, to na pewno by mnie uratowała. Dobrze jest mieć troskliwą żonę. Ale też nie było się za co uczepić. Stąd czepianie się męża wychodzi najlepiej. Bagaże w trzeciej szalupie miały lepiej, bo je przywiązano sznurami. A myśmy byli przywiązani jeno do życia, czyli stanu, gdy nasz umysł coś odczuwa. A co odczuwaliśmy? Ech, szkoda gadać…
Siedząc na dziobie nie nadążaliśmy z Ewą opadać. Łódź była zdecydowanie szybsza. Po parunastu minutach nasze siedzenia (chodzi o część ciała, a nie o ławeczkę) może były czerwone, a może sine. Nie sprawdzałem. Ból się wzmagał, gdy uderzaliśmy o ławeczkę łodzi, na której siedzieliśmy, gdy ta ławeczka była od nas szybsza.
A działo się to wtedy, gdy już byliśmy w górze i opadaliśmy, a tu nagle inna fala akurat łódź podnosiła i przytwierdzona do niej rzeczona ławeczka spotykała się z naszymi obolałymi dolnymi plecami w połowie drogi. Spotkanie takie było nad wyraz uderzeniowe. Brzdęk i jęk. Brzdęk i jęk. A na buźkach pełen wdzięk…
Tymczasem „radar” z dziobu dawał znaki sternikowi z tyłu, by ten przygasił silnik, bo idzie fala i szło o to, by nie uderzyć w nią z siłą motoru, ale by w miarę łagodnie wspiąć się na jej grzbiet. Potem opadanie to już była całkiem inna historia.
Sąsiednie nasze dwie łodzie, płynące równolegle, ale w znacznej odległości, co chwila ginęły w odmętach. Przytkało nas zupełnie. Nawet rozmawiać nie było można, bo ryk silnika, szum wiatru i uderzenia fal były tak głośne, że daliśmy sobie spokój z wymianą uwag. Zresztą jakie uwagi?
Nasze „uwagi” skupiały się na nadchodzących falach, które raz z przodu, raz z boków jawiły się jak jakoweś góry wodne. Każdy zadawał sobie pytanie, czy dopłyniemy? Ano nic pewnego…
Gdy się pojawiały owe góry wodne, a raczej dość często, to z grymasów twarzy było widać, że usta wydają jakieś krzyki. Może zachwytu? Nie trzeba chyba dodawać, że byliśmy zmoczeni do cna.
Brzeg co prawda było widać, ale dość daleko, bo łodzie nie mogły przy takich falach płynąć za blisko niego. Pionowe na wiele metrów skały wybrzeża przyjmowały na siebie walące z hukiem fale, które przy rozbryzgu sięgały może i 10 metrów i na pewno „przyjęłyby” nasze szalupy doszczętnie.
Te kapoki, w które nas ubrano, może kiedyś były dobre, może by nas przez jakiś czas utrzymały, ale kto by nas wyciągnął? Wenezuela nie jest krajem turystycznym. I przynajmniej w tym miejscu, gdzie byliśmy, nie ma żadnej straży przybrzeżnej, żadnych ratowników. Dzika rozkosz na dzikich plażach.
Na około pół miliona turystów rocznie w tym kraju (dane za 2013 rok), jakieś 80 proc. siedzi na plażach wyspy Margarita i następująco intensywnie zwiedza Wenezuelę:
Hotel, plaża, wyżerka,
a do słonka pupcia,
buźka i bioderka...
Hotel, plaża, leżaczek,
ciężkie to zwiedzanie,
o, ja nieboraczek...
Czasem wypad do Caracas, no ale tzw. hotelowi globtroterzy mówią, że byli w Wenezueli. No, ba! A niby gdzie? A przy tym jak takie wyprawy są wyczerpujące!...
Po kilku dniach, po kilku rejsach po morzu i odwiedzeniu kilku wiosek, wracaliśmy. Skuleni na ławeczkach rybackich łodzi, z każdą falą przelewającą się przez łódź głowy coraz niżej, czekaliśmy na ląd. Pietra mieliśmy okrutnego, bo nie dość, że mokrzy, to jeszcze w mokrym moglibyśmy utonąć…
No, ale dopłynęliśmy. Nasza łódź akurat mocną falą została wepchnięta daleko w plażę, więc bezpiecznie, jak się nam wydawało, mogliśmy z niej wyjść.
Nie widziałem, jak to się stało, ale nagle zobaczyłem Ewę, że wynurza się z wody…
-Ty wpław i tak szybko? – spytałem moją dzielną podróżniczkę, miłośniczkę pływania.
A ona, ociekająca cała wodą i piachem, brnęła do brzegu, który nagle się oddalił. Okazało się, że wyszła z łodzi na płyciutką wodę, gdy nadeszła fala – niespodzianka i ją oraz kilka innych osób ścięła dosłownie rzucając do wody i obtaczając, jak panierką, piachem…
Wtedy, tam, na karaibskim wybrzeżu, poczuliśmy się pierwszy raz, ale nie ostatni, jak XIX- wieczni podróżnicy przecierający szlaki co prawda nie w nieznanych, ale jednak w mało znanych krainach…
Marek Bucholski
Od redakcji: Jest to fragment książki Marka Bucholskiego „Podróże do miejsc czarownych”, prawnika, podróżnika, gorzowskiego dziennikarza, podróżującego po świecie z żoną Ewą. Książka jest dostępna w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Gorzowie oraz w Wydawnictwie Literackim Sonar w Gorzowie ul. Kostrzyńska 89.
Po raz pierwszy od lat województwo lubuskie pokazało się w ITB, największych targach turystycznych w Europie. Na ten czas do Berlina zjechał się cały świat.