2016-02-01, Na szlaku
Człowiek, jako specyficzne zwierzę, zabija także dla przyjemności i dla zysku. Zawsze twierdzę, a jest to moja absolutnie prywatna opinia, że stworzenie człowieka było największym brakoróbstwem Istoty Boskiej czy też Przyrody, jak kto woli.
Może, gdyby Istota stworzyła nas np. trzeciego dnia, gdy była mniej zmęczona, a nie szóstego, gdy się już urobiła po łokcie, to by było lepiej? A Przyroda też mogła nie zwlekać te miliardy lat, gdy już tyle „dobra” rozdała, a nam co zostało?
W każdym razie mordercy w ludzkiej skórze wszelkiej maści zabijali słonie, by paniusia jedna z drugą mogła mieć np. uchwyt parasolki z kości słoniowej. To samo dotyczyło wielorybów i morsów. I dziś nie brakuje takich pomyleńców.
Tymczasem na kontynencie południowoamerykańskim rosły sobie i rosną nadal drzewa o nazwie tagua. Od Panamy, przez Wenezuelę, Kolumbię, Ekwador po Peru w górskich lasach deszczowych. Są to palmy, a inna ich nazwa, to roślinna kość słoniowa, a po angielsku ivory nut-palms.
Palma ta rośnie do 5 metrów wysokości i po 15 latach ma owoce. Plon owocowy zbierany jest trzy razy w roku. A co? Jak owocować, to owocować. Te owoce, to swoisty orzech wypełniony migdałami wielkości kurzego jajka. W początkowej fazie te „migdały” są miękkie i można je jeść, co ochoczo czyni wszelka fauna, w tym dwunogi nieopierzone.
Ale potem twardnieją, że strach! Orzechy, nie dwunogi. Ich naturalnym kolorem jest biały. Po ręcznym zebraniu, dzięki czemu nie niszczy się drzew, trwa suszenie przez 4 do 6 miesięcy. I po wysuszeniu uzyskuje się produkt ostateczny do produkcji różnego rodzaju wyrobów handlowych, głównie biżuterii.
Owoce te są nietłukące, odporne i przede wszystkim piękne. Stanowią wdzięczny obiekt obróbki. Naturalnie są białe, ale można je barwić ciepłymi, pastelowymi kolorami. W swych właściwościach są lepsze od kości słoniowej.
Ale próżność ludzka (- co to, taki orzech z palmy, phi!, ja zabiłem słonia – pysznił się jeden głupek z drugim) kazała zabijać słonie dla pozyskania kości słoniowej. Także inne zwierzęta. Mimo to z tagua robiono do początków XX wieku różnego rodzaju wyroby, a potem nastała era plastiku. Bogacze zaś nadal gustowali w kości zwierzęcej.
Badania, jakie poczyniono ostatnio wskazują, że i w epoce wiktoriańskiej szereg wyrobów będących rzekomo kością słoniową jest zrobionych właśnie z tagua.
Od kilkudziesięciu lat, gdy walka w obronie słoni przybrała na sile, tagua okazała się ratunkiem dla tych wielkich ssaków. Najwięksi projektanci mody z takich ośrodków jak Mediolan, Paryż, Londyn czy Nowy Jork zamawiają wyroby z tego drewna.
Dziś tagua jest to produkt o najwyższej wartości handlowej i źródło utrzymania wielu leśnych ludów wspomnianych już krajów latynoskich.
Jako ciekawostkę można podać, że sama palma tagua jest wykorzystywana do cna. Z pnia robi się podłogi, z liści okrycia dachu, korzenie, to lekarstwa, z pędów miotły, mleczny sok jako napitek, a pocięte odpadki i liście, to karma dla bydła. Cudo? Cudo.
…
I my na wyroby z tego cuda mieliśmy natrafić w Tintorero, małym miasteczku na południe od stolicy stanu Lara. Jest tam targ i stragany i ponoć wiedzą miejscowi, kto to są turyści, czyli tacy jak my.
Jak nas na wstępie poinformowano w wielkiej Wenezueli, kraju nieturystycznym, są tylko trzy miejsca, gdzie można coś kupić na pamiątkę.
Jest to właśnie Tintorero na zachodzie, Canaima na południowo- wschodnim krańcu kraju i lotnisko w Caracas. Na lotnisku w Caracas byliśmy trzy razy i ręczę, że jeśli czegoś się nie kupi w interiorze, to tu można dostać co najwyżej plastikowy gadżet.
Zajechaliśmy więc na ów przesławny targ w Tintorero i… lekkie rozczarowanie. To nie targ jak np. w ekwadorskim Otavalo, gdzie stragany i inne stoiska handlowe ciągną się setkami metrów i nawet nie byliśmy w stanie ich wszystkich obejść.
A tutaj dwie uliczki odchodzące od placu – parkingu, trochę sklepików z tym samym i wsio. Idziemy od sklepiku do sklepiku i nic. Gdzie tagua? Na początku ludziska nie bardzo rozumieli o co nam chodzi. „Tagua? – patrzyli zdumieni. Potem się wyjaśniło. Oni, w swoim wenezuelskim hiszpańskim, mówią nie „tagua” , ale „tała”. Podobnie na wodę nie „akwa”, ale „ała”.
No to, kochani, gdzie te „tała”? – pytamy już poprawnie.
A że one, te ludziska kochane, uczynne, uśmiechnięte, przyjazne, to zamiast do nas strzelać z biodra, widząc rozczarowanie na twarzach gringos, rzucili się ku pomocy. Jedna taka pani tubyłka coś zaczęła tłumaczyć pokazując ręką i do lewa, i do prawa, a inni stali obok i potakiwali głowami, że mówi dobrze, a może nawet lepiej niżby mogła, więc niech mówi dalej...
A z tego jej mówienia wyszło, że są tu dwa sklepiki z wyrobami z tagua, przepraszam - „tała”, o, jeden tu, a drugi tam, na tamtej uliczce, ale właściciela jeszcze nie ma, chociaż powinien być, ale go nie ma , ale żeby się nie martwić, bo przyjdzie, może nawet jeszcze dzisiaj, najdalej jutro, no chyba że pojutrze, a na razie możemy kupić to samo, tylko zrobione z drewna dębowego u niej, albo u sąsiadów…
Gdy rozczarowanie na naszych twarzach zrobiło się jednak takie, że zmiękczyłoby nawet twardy wyrób z roślinnej kości słoniowej, jeden z uczestników zgromadzenia, znaczy się tubylec, wyjął telefon i „halo” do tego właściciela, co mógł przyjść dzisiaj, a może jutro, a może… Kto go tam wie?
Ta interwencja telefoniczna spotkała się z ogólną aprobatą zgromadzonych sprzedawców, bo innych ludzi tu nie zauważyliśmy, nie mówiąc o naszym entuzjazmie.
I co? I stał się cud. Po niedługim czasie zjawił się właściciel. Sklepiki otworzył, a my do zakupów. Biżuteria, zwierzątka, ot, drobnostki, ale rzeczywiście piękne. Cudeńka.
No, a po nich, było siusiu. Z owym siusiu, to w Wenezueli jest czasami problem. Nigdy człowiek nie jest pewien, gdzie natrafi na czcigodny przybytek. Niejeden raz wspominaliśmy z Ewą Chiny, gdzie z tym nie było najmniejszego problemu.
Ale cóż, tu jest Wenezuela i nigdy nie jesteś pewien, czy będzie kibelek, ale jednego możesz być w tym kraju pewien – pogody.
Okazało się że na całe sławne Tintorero był jeden tzw. klop, czyli jedno dostępne oczko obok restauracji, a raczej obok lokaliku co robił za restaurację. Oczko było w klasycznej wygódce na podwórku. I był w tym klopie haczyk! Nie było jednak papieru. Ale bo i po co?
Obok, w tej samej wygódce, za ścianką, też na haczyk była „łazienka”, czyli półbrodzik, gdzie można było się po czynnościach wykonanych po sąsiedzku obmyć. Wycierać nie trzeba niczego, bo wokół upał i wszystko schnie jak potrzeba, więc i ręczników nie było. Po wyjściu z „łazienki”, na oczach biesiadników restauracyjnych, bo tam ścian nie ma, się schnie i już po 2-3 minutach można naciągnąć galotki i spodnie, bo „cielesność” wyschła. No, ludziska kochane, sorry, ale taki tam klimat. Gdy ty schniesz na goluśko, inny tuptuś będący „w potrzebie” zamyka już haczyk.
W Wenezueli, w interiorze, trzeba się załatwić na zapas. Inaczej nie wyrobisz, tylko zrobisz. To nie wyprawa dla ludzi ze słabym pęcherzem i wymaganiami, by np. był papier o zapachu morskiej bryzy. Z głębi kraju do morza bardzo daleko i zapach takowy nie dochodzi.
Marek Bucholski
Od redakcji: Jest to fragment książki Marka Bucholskiego, „Podróże do miejsc czarownych”, prawnika, podróżnika, gorzowskiego dziennikarza, podróżującego po świecie z żoną Ewą. Książka jest dostępna w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Gorzowie oraz w Wydawnictwie Literackim Sonar w Gorzowie ul. Kostrzyńska 89.
Po raz pierwszy od lat województwo lubuskie pokazało się w ITB, największych targach turystycznych w Europie. Na ten czas do Berlina zjechał się cały świat.