Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Balladyny, Lilli, Mariana , 30 kwietnia 2025

Hotel pod najwyższym wodospadem świata

2016-02-13, Na szlaku

…Potem była kolejna górska, rwąca rzeka Rio Churun, która już prowadziła pod sam Salto Angel.

medium_news_header_13841.jpg

Dalszej drogi nie będę opisywał, bo była tak samo koszmarnie mokra i „podniecająca” jak do tej pory, ale jako wytrawni globtroterzy, w pełni byliśmy usatysfakcjonowani.

I jeszcze jedno. Podczas całej, prawie siedmiogodzinnej podróży, nie spotkaliśmy ani jednej łodzi z turystami. Ten zakątek świata wciąż nie jest turystyczny. Z prostej przyczyny. Dotarcie tu wymaga bowiem wysiłku.

Dotarliśmy praktycznie jedyną możliwą drogą pod Salto Angel(czyt. salto anhel), czy jak wolą miejscowi, a jest szansa, że ta nazwa zostanie oficjalnie przyjęta, pod Kerepakupai- Meru lub Kerepakupai - Vena. Najwyższy wodospad świata był przed nami.

Różne źródła różnie podają jego wysokość: 979 m albo 1054 m. Dla patrzącego z dołu na tego olbrzyma te kilka metrów jest naprawdę bez różnicy. Poza tym nie ma konkurenta na globie, który by mu zagroził nawet przyjmując tę niższą wysokość.

W tym miejscu, u podnóża Salto Angel, można suszyć rzeczy dzień, dwa, cztery, a skutek będzie taki sam, czyli nic nie wyschnie. Lasy tu deszczowe, czyli jak sama nazwa wskazuje, mokre, wilgotność dużo wyższa niż 90 proc., a słońce świeci tu umownie. To znaczy świeci, jeno nie bardzo widać, bo liście i wszelka roślinność zasłania je skutecznie.

Wyobraźmy sobie teraz wędrowców, co to dopłynęli tu skąpani w wodach kolejnych rzek, które przemierzali i próbują się przebrać w suche ciuchy. Są tacy, którzy mają szczęście, bo ich torba akurat nie zamokła, ale większość raczej zakłada rzeczy nie tyle suche, co mniej wilgotne.

Dobrze mieć wtedy przy sobie boginię od robienia cudów. Taką była wtedy ( i jest w każdej naszej wyprawie) Ewa. I jakiż idiota, nawet sakramencko święty, śmie twierdzić (dzisiaj wielu robi to w bardzo zawoalowany sposób, ale robi), że kobieta, to niższe stadium rozwoju człowieka?

Nie wiem, jak ona to robiła, może sugestią, może ciepłym słowem, że mogłoby być przecież gorzej, ale dodawała suchości naszym rzeczom. Zawsze uważam, że odpowiednia kobieta u boku wędrowca, która sama jest wędrowcem, a raczej wędrowniczką, to skarb nieoceniony, a często niedoceniany.

Ja taki skarb mam z całym ocenieniem i docenieniem przeze mnie. Jak to „szło” w starej piosence?:    „… kobieto, kobieto, choć tyle masz wad/ bez ciebie cóż wart, cóż wart byłby świat?...”

Siedząc kilka godzin na malutkiej ławeczce w łódce, w mokrych po szyję rzeczach, taplając przy tym nogami po kostki w wodzie, nawet w tak ciepłym klimacie, człeka może trafić szlag w postaci wychłodzenia.

To się nad wyraz wiąże ze wzmożonym oddawaniem moczu, czyli - mówiąc prościej i z japońska, z robieniem „si-ku”, czy mówiąc prościej i z chińska z robieniem „siu-siu” i nie mylić z „sie-sie”. To drugie znaczy „dziękuję” i to się mówi „po”, gdy uprzejmy Chińczyk spyta, czy już ci ulżyło.

Indianie na bardzo wysokim brzegu mieli coś w rodzaju stanicy, czy raczej staniczki (chodzi o wielkość, nie o damską bieliznę) dla globtroterów, których tu przywożą.

Było to zadaszenie postawione na słupach z jedną, nazwijmy to ścianą, którą to płaszczyznę można by tak nazwać, bo innego określenia nie znajduję.

Za skrawkiem tej nibyściany był prysznic, który działał, gdy włączony był agregat prądotwórczy pompujący wodę z rzeki lub ze zbiornika na deszczówkę. Agregat albo był sprawny, albo nie, co już wiemy i też wiemy, chociaż raz na pewno, że pewności żadnej. Za zasłonę dla biorącego prysznic robiły rosnące tu bananowce, które jak wiemy, mają baaardzo szerokie i długie liście. Bo i czego tu się wstydzić, skoro natura wokół? Oczywiście, że nie było żadnych drzwi.

Takaż woda rzeczno - deszczowa doprowadzana była też do kibelków w liczbie oczek dwa, które umiejscowione były nieco wyżej od zadaszenia, a do których prowadziła kładka drewniana i schodki łącznie metrów może i piętnaście. Nad tym dojściem był nibydaszek z liści.

...

Jako ciekawostkę trzeba odnotować prośbę naszych sympatycznych gospodarzy indiańskich, by „po”, nie zatrzaskiwać drzwi kibelków, bo gospodarze nie mają klucza i, po zatrzaśnięciu się obojga, ale jedynych na tym obszarze drzwi kibelkowych, możemy być skazani „na wypinanie się” w zaroślach, co nie zawsze kończy się dla „wypinaczy” dobrze.

Przechodzące bowiem niżej wypinającego stworzonko, jakieś dziecię dżungli czy cóś, może chcieć sprawdzić co to za egzotyczne ciało nad nim zwisa rażąc bielą po oczach albo innych czółkach i wbije lub wstrzyknie to i owo w zwisające „owo” i się zrobi chorobowo.

Dlatego też, siedząc pod zadaszeniem, jeśli nie liczyć nieprzebytej dla ludzkiego oka dżungli, widać było tylko wyrąbaną do kibelków ścieżkę z pomościkiem i szlachetnie rzucające się w oczy dwa trony, których biel dość mocno wyróżniała się na tle wiecznie zielonej krainy. Drzwi bowiem były rozwarte i dla bezpieczności podparte, coby się nie zatrzasnęły, bo gdyby, to nogi by się nam ugięły. Z wrażenia, co by się działo, a co było do przewidzenia.

Widok zatem obu muszli klozetowych był nad wyraz sympatyczny i napawał wędrowców otuchą, że nie są na świecie sami. Są bowiem jeszcze fabryki produkujące kible.

I co? Może spacerek? Może kawiarenka i winko? Ale romantyk. A tu dżungla, panie dziejku, dżungla! Strach ruszyć nogą, a cóż dopiero gdzieś iść. A niby gdzie i dokąd? I jaki wieczór? Tu jest tylko dzień i noc. A teraz nastała noc.

Pod zadaszeniem panowie Indianie rozwiesili hamaki. Nie takie szerokie, ogrodowe, ale takie w kształcie worków, do których by wejść, rozsuwało się brzegi i … chlup, nura. Jeśli się miało dobre wejście, to dobrze, jeśli nie za bardzo dobre, to gib i jest się na czymś w rodzaju podłogi. W każdym razie to coś „w rodzaju” było twarde.

Zadaszenie małe, a hamaków pod nim zdecydowanie za dużo. A może chodziło o to, by nam było ciepło? Na dworze zaledwie 30 stopni powyżej zera. Ziąb, panie dziejku, ziąb… W naszym rzędzie, przy tej znakomitej nibyścianie, wisiało osiem. Były tak ciasno rozwieszone, że jeśli jeden z leżących się ruszył, cała reszta wpadała w ruch kiwający. Drugi rząd wisiał naprzeciwko, a między nimi jeszcze trzy hamaki, a pod prysznicem jeszcze jeden z nogami w „hali” głównej. Pełna integracja narodowa i rasowa- my i nasi Indianie Pemon.

Co robią globtroterzy po dopłynięciu? Ano po dopłynięciu globtroterzy rzucają się do swych bagaży, by zobaczyć w jakim mokrym stanie się znajdują, bo globtroterzy w stanie mokrym już są.

Oczywiście chodzi o ciuchy w torbach. Te, co mieliśmy na grzbiecie, szły do suszenia, czyli do rozwieszenia, bo o suszeniu można było zapomnieć, a w zasadzie chodziło o to, by ściekły resztki wody. Wspólnota czyli komuna globtroterów była już na takim etapie „zbratania”, że każdy się rozbierał i przebierał, gdzie stał zapominając o wynalazku cywilizacji, czyli o tzw. wstydzie, czyli wszyscy grzeszyli na potęgę. Bo brak tzw. wstydliwości ciała, to ponoć grzech.

W części jedzeniowej na początek oczywiście cuba libre. Upału w tej parze wodnej raczej nie było, a to, co było, to była nieprzebrana duchota. Ale cuba libre jest dobra na wszystko.

Z drugiej jednak strony Indianie mieli nam szykować jedzenie z produktów, które dowieźli w łodzi, a cuba libre jest znakomita, jak wiemy, na zatrucia pokarmowe. A zatem była to i profilaktyka, więc tym bardziej cuba libre miała powodzenie.

W ramach profilaktyki można się oczywiście pomodlić, można oddać pokłon wszelakim duchom, ale tylko cuba libre jest pewniakiem. Z tamtymi innymi sposobami, to do końca nie wiadomo.

No to my w umownie suchych rzeczach do tego stołu i tę cuba libre pospołu i dawaj wspominać, kto ile razy został zalany wodą, jak się wspinał na strome brzegi, jak zsuwał po lianach na łódź i tym podobne dyrdymały szczęśliwi, że w ogóle cało dotarliśmy.

Około godziny 20 położyliśmy się spać, czyli wturlaliśmy się do hamaków i niektórym już za pierwszym podejściem udało się to zrobić. Od dwóch godzin było ciemno, jak u… No, no, tylko bez rasizmu. Agregat został wyłączony i jedyna żarówka w pomieszczeniu noclegowym zgasła. Ewa miała trzeci hamak od stołu biesiadnego, ja czwarty. Było zalecenie, by raczej spać na ukos, więc Ewy głowa była w hamaku moim, moje nogi u sąsiada i tak dalej. Efekt był taki, że w moje prawe ucho dmuchała Ewa, a w lewe sąsiad. A dalej, to oczywiście było jak wyżej, czyli i tak dalej.

Ile w takiej pozycji można wyleżeć bez ruchu? Leżąc więc bez ruchu, zastanawiałem się nad tą nierozwiązywalną zagadką. A do godz. 6, kiedy będzie widno, daleko.

No i, co się kto ruszył, wszystkie my się kiwali. Jak na morzu. Czyli tak całkiem bez ruchu nie byliśmy. Zmęczenie jednak brało górę, ale tylko na chwilę. Ktoś zasypiał, potem się budził, pytał czy to ranek, więc dlaczego tak ciemno…

Zaczęły się pielgrzymki do kibelków. Ludziska podmoknięci, to i parcie było. Przewidujący Indianie ustawili na pierwszym schodku, czyli mniej więcej w połowie drogi, zapalony ogarek świeczki, żeby potrzebujący z drogi nie zboczyli. Ogarek gwarantował świecenie raczej krótkie.

… hamaki(nasze i Indian) były tak ciasno zawieszone, że do kibelkowej ścieżki trzeba się było przedzierać nie tyle pomiędzy hamakami, co pod nimi … Można też było dotrzeć do tej nibyściany, oprzeć się o nią rękoma i posuwać się pomaluteńku, bo w pozycji bardzo nachylonej właśnie ku ścianie, w wiadomą stronę, do której ciągnął zew natury, czyli tzw. potrzeba.

Pozycja nachylona być musiała, bo do tej ściany przyczepione były hamaki i łepetyną zahaczyć o linki było nad wyraz łatwo. Do tego pod nogami, przy ścianie, stały różne rzeczy.

Dopóki ogarek świecił, coś było widać. W samym kibelku już nic, ale chociaż dojście jako tako. Około godziny drugiej świeczka zgasła. I nastał koniec świata. I zaczęła się, panie dziejku, „Sodomia i Gomoria”.

Kto przeżył przynajmniej jedną noc w prawdziwej dżungli, z dala od wszelkich źródeł światła, ten mnie zrozumie. Kto nie, może mieć kłopoty z tym zrozumieniem, bo opis, to trochę mało.

W każdym razie, czy ma się otwarte oczy, czy zamknięte, prawie na jedno wychodzi. Prawie, bo z zamkniętymi, to gwiazdki chociaż przed oczami latają. Z otwartymi lepiej, bo jest całkiem ciemno i nie ma złudzenia, że coś widzisz, ale idąc, można takie otwarte ślipie stracić natykając się na cosik, co w to ślipie się wbije.

Ludzie ratowali się czym mogli, a niewiele mogli, bo np. telefony, które mogły za lampki robić, były z reguły spakowane głęboko w wodoszczelne ochraniacze. Zresztą tu i tak zasięgu nie było. Więc pełzali, przedzierali się, w coś przywalili, kogoś szturchnęli, coś potrącili, coś przewrócili, a gdy dobrnęli, to kibelek wymacywali rękoma, a i tak sikało się na azymut… Gorzej z tym drugim tym bardziej, że agregat był wyłączony, co się równało z brakiem wody. No bo kto miał pompować, skoro pompa poszła spać. Horror…

- Kibel, to najpiękniejsze słowo świata, kibel, to w życiu najcudniejszy skarb…… – nie wiem skąd mnie naszło, ale w myślach zacząłem nucić ten stary, piękny przedwojenny przebój rosyjski, zmieniając „nieco” tekst: -Kibel – marzenia cel, co w górę wzlata, to baśń skrzydlata, to szczęście i zaklęty skarb…

A nad tym wszystkim co się działo w hamakach, na podłodze i w mej łepetynie rozbrzmiewało potężne chrapanie Indian. Tak, jakby ktoś ciężkie meble przesuwał. Chrrrr!.... Chrrrr!... Chrrr!... Swojaki, ich nic nie ruszało.

Siłą nadludzką opanowywałem wybuchy śmiechu, gdy słyszałem, że ktoś w ciemności o coś wyrżnął albo gdy szukał swego hamaka wkładając sąsiadowi rękę do ucha z wiadomą reakcją właściciela ucha, albo gdy kogoś potrącił, a wtedy czasem zawiązywała się konwersacja. Ludzi nie opuszczało poczucie humoru i to jest najcenniejsze w tych naszych globtroterskich wędrówkach po świecie.

Ten potrącony szeptogłosem:

--Kto tu?

-Ja.

-Jaki ja?

-No ja. Nie poznajesz?

-A ty mnie?

-Jak mam poznać, gdy nic nie widać…

-A ja cię widzę?

-Raczej nie…

-No to sam widzisz, że nie widzisz. A co tu robisz?

-Idę sikać.

-To nie tu…

-Dzięki, myślałem, że to już tutaj, bo czołgam się dość długo…

Wiem, że ten mój rechot, to reakcja okrutna, ale „chciało się Zosi jagódek…”, to pojechała do dżungli.

… Samo życie. I chociaż opanowywałem wybuchy głośnego śmiechu, to nie byłem w stanie powstrzymać drgań ciała mego od śmiechu wewnętrznego.

-Przestań rechotać – słyszę przy uchu głos Ewy, która bardziej dyskretnie tłumi śmiech i choć wytrzeszczam oczy, nie widzę jej twarzy, a jest centymetr ode mnie – przecież wszyscy od tego rechotu się kiwają, a ja najbardziej… Co w tym śmiesznego, że ludzie się błąkają?

W końcu i mnie przypiliła „potrzeba”. A widzisz bratku, że i na ciebie przyszła pora. Na szczęście ruch na kibelkowej alei nieco zelżał. Ale ciężki frajer ze mnie:- nie wziąłem latarki.

Poprzednio, do Indonezji, zabrałem. A tu nie. Ale przecież muszę sobie poradzić. Wysunąłem jedną nogę i macam to coś, co ma być niby podłogą. Tam mam klapki. Ruchy wykonuję ostrożnie, bo w każdej chwili hamak może się gibnąć, a ja polecę na twarz. Ale by się wszyscy wtedy „pokiwali”! Wyczuwam klapki. Nagle czuję czyjąś rękę na mojej.

-A ty dokąd? – Ewa nawiązuje ze mną szepczącą rozmowę – Przecież nic nie widać...

-Zanim dojdę, będzie świt – odpowiadam próbując wcisnąć nogę w skarpecie (takie było zalecenie, by w skarpetach spać z uwagi na „robale”) w „japonkę”, która do skarpety nijak nie pasuje…

-Ale dowcip – słyszę zduszony śmiech - Żebyś go w tej ciemności nie zgubił…

Przecisnąłem się do ściany, pod którą stały nasze bagaże, jakiś stolik. Oczywiście tego nie widziałem, ale zapamiętałem, chociaż na pewno nie stoją już tak poukładane. W ramach kibelkowej „wędrówki ludów” wielu wędrowców potykało się o te rzeczy i na pewno zostały przesunięte. Opierając się rękoma o ścianę, wygięty w pałąk, bo za plecami były sznury hamaków, sunąłem bardzo powoli w stronę, gdzie powinien być kibelek. Przynajmniej był zanim ogarek zgasł.

Centymetr za centymetrem, pomalutku, ale systematycznie, uparcie i zażarcie do przodu, czyli w bok, bo bokiem wszak szedłem, a może pełzałem po tej nibyścianie? Jak w dziecinnej piosence, co to „pijany przylepił się do ściany, a ściana była mokra, przylepił się do okna…”. Do okna? Najbliższe okno jakiś dzień drogi stąd.

Nagle ściana się skończyła. Lewą ręką nadal ją dotykałem, by nie zagubić poczucia przestrzeni, bo poczucie czasu zagubiłem już dawno, a prawą zacząłem machać przed sobą, ale natrafiałem na powietrze. Acha, czyli koniec zadaszenia. Teraz powinna być kładka. A tu od dobrych paru minut porządnie lał deszcz.

Wysunąłem nogę do przodu i macam, macam… Jest kładka. Czuję drewniane bale pod stopą. Staję ostrożnie, bo bale są śliskie. (Polecę gdzieś w krzaki i co? Może drogę znajdę? Marzenia….) Dobrze. Stoję pewnie. Teraz druga noga. Jest. Oderwałem już lewą rękę od ściany. Już zdany jestem tylko na czucie w stopach. Pełznę stopami po tych balach nie odrywając od nich nóg. Ależ deszcz… Dochodzę do schodków. Tu powinna być poręcz. Wyciągnąłem rękę i macam, macam… Mam. Cztery stopnie i kładka wyżej. Pełznę dalej…

Nie ma już dachu z liści nad przejściem, bo wiatr zerwał. No tak, leje, jak to w lesie deszczowym. Ulewa nadchodzi nie wiadomo skąd i zawsze znienacka. Ociekam wodą, ale nie przyśpieszam. Spadnę z kładki, to jej nie znajdę…

Oszczędzę szczegółów, co było dalej. W każdym razie ulżyło. Wracam.

Poręcz na schodkach. Jest dobrze. Zaraz się skończą schodki i zostaną tylko bale pod nogami. Żeby je wyczuć, żeby tylko nie zgubić. Koniec kładki. Teraz powinna być ta nibyściana zadaszenia. Stoję na ostatnim balu i macham ręką. Pochylam się coraz bardziej. Na pewno sięgnę ręką. Wiem o tym. Jest ściana. Mogę więc z bali zejść.

Przysysam się do ściany rękoma. Teraz idę bokiem w lewo. Muszę dojść do końca, do stołu. Potem się odwrócę, bo z kolei muszę wrócić i będę liczył hamaki. Mój czwarty. Na pewno. Tyle z matematyki jeszcze umiem. Pełznę więc zawzięcie po tej ścianie. Spoglądam w dół i robi mi się gorąco, chociaż i tak było duszno, żeby nie określić dosadniej, bo powietrze „stało”, a dwadzieścia osób pod tym dachem wisiało. Na posadzce widzę ogniki. Jest ich sporo. Nie rozświetlają ciemności ani na jotę, ale widzę je. Widocznie deszcz przegonił jakieś stworki w suche miejsce. Nawet nie wiem, czy one duże, czy małe. Trudno. Nie przyśpieszam, bo i po co? Ukąsi, to ukąsi… A dlaczego ma ukąsić? Czy ja im robię coś złego? Chcę tylko dobrnąć do stołu… Wreszcie jest stół.

Odwracam się i wymacuję pierwszy hamak. To Roberta. Jeśli go z niego „wykołyszę” nic się nie stanie, bo to podróżnik jakich mało i nie takich rzeczy już doświadczał. Powinien być zaraz drugi hamak, Jadzi, ale nie ma. Nic nie mówiła, że bierze hamak i się wynosi. Ciekawe, gdzie się „powiesiła”? Może nie miała już czym oddychać? Macham ręką, macham… No tak, za daleko ta ręka poszła.

Wracam do pierwszego hamaka i, trzymając odległość, wymacuję drugi. Jadzia jednak „wisi” na swoim miejscu. Jest i trzeci. To chyba z Ewą. Ale nie jestem pewien. Już niczego nie jestem pewien. Jest czwarty hamak. Dotykam jego linek i lekko kołyszę. Jeśli pusty, to mój, jeśli nie, wracam do stołu i liczę od nowa. Ale jest lekki, a więc pusty. Mój. Gramolę się do niego. Nawet nie próbuję zdjąć mokrej koszuli. Po co? Tu i tak wszystko mokre. Słyszę, że Ewa śpi. To dobrze. Jutro jest wyprawa na szczyt pod Salto Angel, bardzo trudna, to trochę snu jej się przyda.

Nagle słyszę potężne chrrr!.., chrrr!… O, Indianie „przestawiają meble”, a było przez dłuższy czas cicho. To znak, że świt niedługo… Piękna noc. Nie przespałem ani sekundy. I dobrze. Tyle bym stracił...

Marek Bucholski

Fragment książki „Podróże do miejsc czarownych”

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x