2016-02-18, Na szlaku
Gdyby wielki baliw, książę Johann Moritz von Nassau domu orańskiego mógł zobaczyć swój wypieszczony zamek w Słońsku, płakałby pewnie rzewnymi łzami
Ruiny zamku widać z drogi Skwierzyna - Kostrzyn. Robią smutne wrażenie, a smutek ten pogłębia się w miarę zbliżania do zamku. Bo dziś to pusta, spękana skorupa, z resztkami ozdób, które tylko pozwalają się domyślić urody tego miejsca.
W gestii joannitów
W miejscu, gdzie dziś straszą resztki świetnej siedziby brandenburskiego baliwatu joannitów, stał średniowieczny zameczek rodziny Uchtenhagenów. Byli to znaczni rycerze, więc zamek mieć musieli.
W połowie XV wieku zarówno zamek, jak i część wsi weszła w posiadanie joannitów, potężnego zakonu rycerskiego powstałego podczas pierwszych Krucjat do Ziemi Świętej. Nosili oni i do dziś zresztą też noszą czarne płaszcze z białymi maltańskimi krzyżami.
Kiedy tylko zamek dostał się w ręce zakonników, ci go zburzyli i postawili w tym miejscu nowszą budowlę. Ale i ta szczęścia za długo nie miała, ponieważ została zniszczona podczas Potopu szwedzkiego.
Pojawia się książę von Nassau
Zadania odbudowy podjął się w połowie XVII wieku książę Johann Moritz von Nasau-Oranien, najwybitniejszy baliw, czyli przywódca brandenburskich joannitów.
Pochodził z książęcej rodziny, tej z której wywodzi się obecna królowa duńska Małgorzata II. To był niepospolity człowiek, świetnie wykształcony, mówiący w kilku językach, znakomity strateg, walczący z sukcesem o niepodległość Niderlandów spod hiszpańskiego buta. Za te zasługi między innymi pojechał do Brazylii, jako holenderski namiestnik tej kolonii. I to właśnie on jest autorem dzieła genialnego, a mianowicie dokładnego opisania Brazylii. Wykonał gigantyczną robotę do dziś cenioną i podziwianą przez naukowców różnych dziedzin. Bo pokazał Nowy Świat od strony antropologicznej, biologicznej, zoologicznej, kulturowej. Wszelakiej. I to wielkie dzieło jest w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej, ale to odrębna historia.
Ale tam, w Brazylii, ten światły książę, który nie miał nigdy żadnych zatargów wszedł w konflikt z polskim kondotierem, Krzysztofem Arciszewskim, który był w służbie niderlandzkiej. Konflikt ten był na tyle duży, że aż zachował się w kilku szantach.
Książę po powrocie z brazylijskiej misji dostał od elektora Fryderyka Wilhelma Hohenzollern – swego przyjaciela zresztą, propozycję objęcia baliwatu słońskiego. I tę propozycję przyjął.
Zamek z prochów powstaje
Pierwszą decyzją baliwa była ta o odbudowie siedziby. Powstał zamek – rezydencja na wzór prywatnego pałacu księcia von Nassau w Amsterdamie. Czyli na brandenburską, a potem polską ziemię przeniesiono wzór holenderskiej barokowej rezydencji, na tyle świetnej i na tyle unikatowej, że choć dziś jest niemal ruiną, to jednak uznawana jest za wysokiej klasy zabytek kultury.
W zamku najważniejszym pomieszczeniami były sala dworska lub wielką sklepioną (od sklepień krzyżowych) oraz mieszcząca się nad nią sala odświętna wysoka na trzy kondygnacje – najważniejsze miejsce zamku. Ściany miała przysłonięte wieloma portretami i herbami mistrzów joannickich. Zamek wypełniały ozdobne meble, broń darowana zakonowi. Panował przepych pełen.
I ta dobra passa trwała aż do początków XIX wieku, do kasaty zakonu. Zamek wówczas przejęło stowarzyszenie arystokratyczne kontynuujące tradycje joannickie. Nadal odbywały się tu zjazdy towarzystwa, przyjmowano z honorami nowych członków – wszyscy musieli mieć potwierdzone korzenie szlacheckie albo arystokratyczne. I tak to działało do II wojny.
Podpaliła go polska ręka
Piękny barokowy zamek ocalał podczas II wojny. Splądrowali go Rosjanie, ale nadawał się do remontu i wykorzystania. Jednak budowla nie miała szczęścia. W 1975 roku jakaś tajemnicza ręka podłożyła ogień i zamek spłonął.
Dziś jest pustą skorupą coraz bardziej niszczejącą i przyprawiającą o smutek wszystkich, którzy lubią historię.
A herby pojechały do Szwecji
I choć zamku jakby nie ma, ale są niezakończone z nim historie, jak choćby te z tarczami herbowymi. Każdy rycerz w czarnym płaszczu z białym maltańskim krzyżem miał prawo do własnej tarczy herbowej. I zaszczytem dlań najwyższym było zawieszenie jej w sali dworskiej lub w kościele. I właśnie zespół tych tarcz herbowych, z których najstarsze pochodziły z połowy XVII wieku, najmłodsze z 1942 roku dziwnym trafem ocalał. Była to niemała kolekcja, bo licząca 739 sztuk.
W 1945 roku tablice zostały przewiezione do Archiwum Akt Dawnych w Warszawie, a następnie przekazane na Zamek Królewski w Warszawie. W 1988 roku, wskutek niefortunnej decyzji, tablice herbowe zostały niemal kompletnie sprzedane i wywiezione za granicę. W warszawskim Zamku Królewskim pozostało jeszcze około 140 tablic, które w fatalnym stanie wróciły do Gorzowa. W latach 1998-2007 część spośród nich została poddana konserwacji. Część znajduje się w Słońsku, część w Międzyrzeczu, ale to zaledwie ułamek tego, co było.
Dwie tablice znajdują się w prywatnym mieszkaniu reżysera Janusza Majewskiego. I łączy się z nimi przedziwna historia. Bo zostały zauważone w telewizji przez gorzowskich specjalistów od tarcz, którzy przez przypadek widzieli reportaż o reżyserze. Zapytany o skarb, Janusz Majewski odparł, że tarcze nabył w Desie. Ale do dziś nikt nie umie odkryć, jakimi drogami rycerskie tarcze herbowe trafiły do salonu handlu zabytkami. Podobnie jak do dziś nie udało się ująć podpalacza pysznej siedziby Johanna Moritza von Nasau-Oranje.
Renata Ochwat
Fot. Ze zbiorów autorki
Po raz pierwszy od lat województwo lubuskie pokazało się w ITB, największych targach turystycznych w Europie. Na ten czas do Berlina zjechał się cały świat.