Echogorzowa logo

wiadomości z Gorzowa i regionu, publicystyka, wywiady, sport, żużel, felietony

Jesteś tutaj » Home » Na szlaku »
Balladyny, Lilli, Mariana , 30 kwietnia 2025

Singapur: Złota klatka

2016-02-21, Na szlaku

… W Polsce o Singapurze opowiadane są legendy. Wszak to jeden z gospodarczych „tygrysów” świata.

medium_news_header_13928.jpg

A my, ludzie, lubimy „legendy”, bo pomagają nam wierzyć, że gdzieś jest świat lepszy lub podbudowywać nas, że gdzieś jest świat gorszy, czyli my jesteśmy lepsi. Faktami niewielu się przejmuje, a wielu fakty „zmienia”.

W Singapurze jedynie dzielnica biznesowa jest taka „folderowo” zachwycająca. Reszta miasta, dzielnice chińskie, hinduskie, malajskie są „normalne” i one mnie zachwyciły swym kolorytem i niepowtarzalną atmosferą, a nie bezduszne wieżowce.

Może i „tygrys” z tego Singapuru, ale ja zainteresowałem się nieco innymi aspektami życia w tym państwie, a nie to, co jedzą, piją i robią zamknięci w swych szklanych klatkach wieżowców biznesmeni. Może i ładne te ich wieżowce, chociaż akurat na mnie większego wrażenia nie robią. Jeśli, to podziwiam ich twórców, architektów, ale często zżymam się np. na oszpecenie wieżowcami, czy bezsensownie gęstą zabudową miejską, krajobrazu. Tak było na przykład w Japonii, gdy staliśmy na wzgórzu wyspy Awaji i patrzyliśmy przez zatokę Osaka na makabrycznie gęste zabudowania od Kobe po Osakę już na Honsiu. Horror dla oczu!

Ale wielbicielom takiej architektury polecam z własnego oglądu Pudong w Szanghaju. To jest dopiero bezduszny świat wieżowców, który swą wielkością i swoistą urodą potrafi zawrócić w głowach nawet mało „wrażliwym” na takie „piękno”. A jak takie „coś” prezentuje się w nocy!

Także w Singapurze. Staliśmy późnym wieczorem w położonym na trzech wieżowcach hotelu Marina Bay Sands dachowym ogrodzie w kształcie „łodzi”, gdzie jest bar, restauracja i basen, i patrzyliśmy na kolorowy świat światełek. I tuż pod stopami, i nieco dalej na światła statków na redzie. I za nimi na światła Sumatry. Nie zaprzeczam, że światła robią wrażenie.

Ale już owa „łódź”, oglądana w świetle dziennym, jest dla mnie zwykłym potworkiem estetycznym, jeśli nie użyć bardziej dosadnego określenia – szkaradzieństwem, ale chylę czoła przed twórcą tej budowli. Jakąż ten człowiek musiał mieć wyobraźnię, chociaż zainspirowany został widokiem prawdziwej łodzi wyrzuconej na korony palm przez tsu nami.

„Łódź” , o długości ponad 300 metrów, ulokowana jest na pięćdziesiątych piątych piętrach trzech wieżowców (ponad 200 m), w których jest około 2600 pokoi hotelowych i różne takie tam zbytki z kasynem na czele. Jest w niej najdłuższy, podobno, basen na świecie, liczący 146 metrów, który nie ma krawędzi. A zatem oko, z poziomu wody, widzi inne wieżowce stojące za „przepaścią”. No, ale kąpać się w TAKIM  basenie, do tego z TAKIM drinkiem w ręce i TAKĄ palemką w szklance… Już tracę oddech… Już tracę myśl…

W owej „łodzi” bowiem, m.in. właśnie na basenie czy w barze, za jedynie 30 dolarów singapurskich (około 26 amerykańskich), można wypić niepowtarzalny, najlepszy na świecie, jedyny w swoim rodzaju, niebiański w smaku, wręcz niebo w gębie tzw. slingsingapur drink „wymyślony” w 1915 roku. (A kto to sprawdzi?) Receptura tej „małmazji” podobno objęta jest tajemnicą i ludziska gnają samolotami z całego świata, by poczuć ów „tajemniczy raj” na swym podniebieniu. Ta „tajemnica” jest często „ujawniana” w różnych przewodnikach dość dowolnie i tak naprawdę do końca nie wiadomo, co w tych szklankach jest mieszane. No bo kto to sprawdzi?

W wielkiej zatem tajemnicy podaję, za moim chińskim przewodnikiem po mieście, że „rajski” drink robi się ze 120 ml ginu i 120 ml soku z ananasa oraz dodaje się 15 ml brandy cherry, 15 ml soku z limonki, 7 ml cointreau (syrop z gorzkich pomarańczy), 7 ml benedyktynki (likier z ponad 40 ziół), 10 ml grenadyny (syrop z owocu granatu), do tego trochę angostury, czyli gorzkiej wódki na bazie rumu i różnych nalewek m. in. z korzenia drzewa sandałowego. To się delikatnie miesza lub wstrząsa (taka „subtelność” pewnego agenta o numerze rejestracyjnym 007), dostaje się plastikową rurkę, którą można nazwać singapurslomkabej, i się pije, a przede wszystkim, jeśli nawet nie trzeba, to wypada się zachwycać: ojejej, co za smak, ojejej raju znak…

Nie wykluczam, biorąc pod uwagę nie tylko zaawansowanie technologiczne Singapuru, ale raczej to, do czego nasz ukochany świat w ogóle dąży, że wprowadzona zostanie aparatura do mierzenia stopnia zachwytu i dla mniej wrażliwych wprowadzi się mandaty. Im niższy stopień zachwytu, tym wyższy mandat. Równowaga musi być zachowana. Wiedząc o represyjnym systemie prawnym w Singapurze sądzę, że mandaty będą wysokie i bezwzględnie egzekwowane. Bo tak sobie myślę, że Singapur, jeśli nadal będzie tu taki system, jaki jest, aparaturę takową wprowadzi pierwszy.

A rzeczywistość smakowa owego slinga, według mego odczucia, nie taka kolorowa, jak to w folderach reklamowych dla snobów się opisuje, bo: sie zamawia, sie płaci, sie pije i… się rozczarowywuje. Piła Ewa, piłem ja, pilimy to obydwa… I zgodnie „my obydwa” stwierdziliśmy, że na pewno na tego drinka samolotem specjalnie byśmy nie lecieli, a i chwalić się, jeśli ktoś takie coś ma w charakterze, także nie ma czym. Nawet jeśli to chwalenie się ma objąć podanie całkowitego kosztu tego „picia”, gdy do ceny drinka doda się cenę przejazdu windą, by do „łodzianego” baru wjechać. Ale to nie bar dla przeciętnego singapurczyka. Wysoki PKB na mieszkańca nie oznacza, że wszyscy tu bogaci. Utrzymanie bowiem tego bardzo sztucznego państwa kosztuje krocie.

No, ale przewodniki, ale foldery, ale „niebiańskie” wspomnienia smakowe prawdziwych turystów, co to tu dotarli i pili, i się zachwycili, mówią same za siebie. Ale że o gustach się nie dyskutuje, to… Zaraz, zaraz, ale ja nie o gustach, ja o tej „otoczce”… Jeśli komuś smakuje, to dobrze, ale czy zaraz trzeba dąć w trąbę? E, tam. I tak nie przekonam, więc gdy ktoś chce,

niech sobie leci i się napije,

niech sobie wmawia, że wreszcie żyje

i pozostając w błogim zachwycie,

to singapurskie zachwala „picie”.

Mieszka tu nieco ponad 5,2 miliona ludzi, z tego tylko 63 procent, to „tutejsi”, a reszta (czyli 2 miliony!) to tzw. rezydenci, czyli przedstawiciele, czy raczej wyrobnicy- niewolnicy światowej finansjery i różnej maści koncernów. Rodzimi singapurczycy mają dla nich też inne określenie, którego nigdzie oficjalnie się nie usłyszy – watch-dogs. Kto chce, niech sprawdzi w słowniku. W każdym razie określenie owo nie tryska miłością do rezydentury.

Dzięki niskim podatkom i innym udogodnieniom w prowadzeniu biznesu, tu zakładają siedziby różne spółki i pod przykrywką legalnych szyldów, robi się bardzo legalne interesy uciekając z mniej lub bardziej legalnymi pieniędzmi z innych miejsc. Ta obecność obcego kapitału gwarantuje Singapurowi bezpieczeństwo bardziej, niż silna armia. Ale jak długo? …

A zatem niemal 40 procent mieszkających tu ludzi ma Singapur tam, gdzie słońce nie dochodzi pod warunkiem, że nie jesteśmy na plaży dla golasów. Dopóki zarabiają, to pieją z zachwytu i rozgłaszają o tym „ziemskim raju”. Jutro dostaną polecenie zachwycać się czym innym.

A rządzący Singapurem też dbają, by rezydentom żyło się dobrze. Stąd państwo wtyka się wszędzie, byle ich zadowolić. W zasadzie nie ma tu własności prywatnej(90 proc. ziemi jest własnością państwa), bo chociaż na przykład mieszkania są swoiście własnościowe, czyli prawie własne z podkreśleniem na „prawie”, to buduje je państwo i nie ma dyskusji co do kształtu, wielkości i praw. Państwo decyduje nawet o tym, co i kiedy wolno wieszać na balkonach w ramach suszenia wypranych rzeczy. We wtorek majtki, a w środę koszule. Najlepiej z napisem „Kocham władzę”.

Widzieliśmy balkony w wieżowcach ( w tych „ludzkich”, nie biznesowych) z wywieszoną do suszenia bielizną. Wszystko zawieszone równiutko, nic nie majtało, nie powiewało metrowymi nogawkami suszonych kalesonów, których raczej tu nie noszą, ale podobne „wdzianka” górne jak najbardziej.

Być może w tym dniu można było wieszać tylko rzeczy o długości całkowitej nie przekraczającej 40 centymetrów? I być może ustalono to z rezydentami. …

Za rzucenie papierka na ulicę grozi mandat, że ho, ho, co Polacy podkreślają z takim samym upodobaniem z jakim sami zaśmiecają swoje siedliska. Nie miałem czasu ustalić, jak się ustala, by obywatelowi ustalić mandat, za to, że nie spuścił wody w publicznej toalecie, bo to też jest bardzo poważne wykroczenie (a może już przestępstwo?). I jaka taryfa? Czy za mocz inna, a za kał inna? A jeśli to i to, to czy jest proste sumowanie kar, czy też tzw. kara łączna, czyli mniej niż suma owych? Ciekawe. Może kamery w kibelkach mają? No nie wiem… Ale zagadnienie ciekawe nad wyraz.

Prostytutki, aby działać legalnie, otrzymują licencję rządową. W takim razie, moim zdaniem, powinien być specjalny urząd państwowy do badania ich zdolności zawodowych i kwalifikowania na licencje określonych kategorii. Bo w tym przypadku, nawet w Singapurze, maszyną trudno zbadać takie kwalifikacje. A może taki urząd jest? Ciekawe, czy mają wakaty?

Rząd wyznacza także standardy higieny. Na razie w miejscach publicznych. Do takich standardów należy np. całkowity zakaz, zagwarantowany surowymi karami ( a które kary nie są tu surowe?), przywożenia i spożywania gumy do żucia.

W Związku Radzieckim, kraju też wielkiej swobody osobistej i politycznej (pamiętamy: „…ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszat czieławiek…”), nie zabraniano jednak spożywania „żuwaczku”, choć w sprzedaży jej nie było jako „pomiot imperialistów, syjonistów i wrogów światowego pokoju”. Singapur jest zatem na wyższym etapie rozwoju demokracji obywatelskiej.

Lud singapurski, ten miejscowy, a nie wspaniali i światli rezydenci, w skomputeryzowanym metrze zaklejał gumą czujniki dla zademonstrowania, że coś mogą sami zrobić, bez polecenia i nadzoru. Ale to powodowało liczne awarie. A zatem- zakazać! i karać!

Przeciwników politycznych w demokratycznym Singapurze wsadza się do kicia i to za byle co. Żadnych publicznych zgromadzeń, wieców, happeningów, wszechobecna kontrola państwa. Wszelkie media nie mogą jęknąć bez zgody cenzury, a jedynie mają się cieszyć i cieszyć. A zresztą, dlaczego mają jęczeć, skoro wszystko bardzo dobrze jest?

Interpretacja prawa jest absolutnie dowolna i wręcz rozszerzająca w kierunku ograniczeń praw ludzi. Policja może wsadzać osoby „niebezpieczne” do „pudła” na czas, który nie jest ograniczony żadnymi przepisami prawnymi. To się nazywa dopiero wolność! Żadnych ograniczeń czasowych! O znieważaniu władzy, to nawet strach myśleć, a cóż dopiero znieważać.(Nas tam wysłać po naukę). …

Za to istnieje absolutna swoboda w sprawach światopoglądowych w ogóle (naszych akurat tam nie wysyłać, bo się złego nauczą) i absolutna wolność słowa w domu (to mamy opanowane do perfekcji łącznie z wulgaryzmami w każdej sytuacji, które podnoszą kulturę języka polskiego na światowy poziom- chociaż coś światowego mamy). W singapurskich czterech ścianach domu można pyszczyć na rząd, ile wlezie. Ale na balkonie już nie.

Cena za ten „rządowy” spokój jest taka, że ludzie dużo zarabiają, zapewnia im się szkoły, opiekę zdrowotną, a żąda „jedynie” bardzo ciężkiej pracy od rana do wieczora i trzymanie buziuniek na kłódkę zamkniętych. Kluczyki do kłódek są własnością rządu, który trzyma je w sejfie.

I jakoś nie słychać świętego oburzenia ani Amerykanów, którzy w imię wolności i demokracji potrafią bombardować i zabijać wielu „niesłusznych” przedstawicieli rodzaju ludzkiego, ani kochającej prawa ludzkie i wolność Unii Europejskiej. …

I żeby nie było tak ponuro od tych rzucających cień wieżowców, to przejawy normalnego życia zauważyliśmy w Singapurze też. Postanowiliśmy z Ewą coś zjeść, ale nie w hotelowej jadłodajni w stylu „ę” i „ą” z wyprostowanym małym paluszkiem, a „na mieście”.

Wieczorkiem, po takim lekkim poszwendaniu się po ulicach, by zobaczyć „co rzucili na sklepy”, weszliśmy do sporej restauracji. Samo centrum, światła, neony, znakomita elewacja, reprezentacyjne wejście. Tłum Chińczyków wypełniał salę na parterze tak szczelnie, że w zasadzie od razu ruszyliśmy na piętro. Tam też tłum, ale tu i ówdzie częściowo wolny stolik błysnął. Dosłownie. Rozlaną zupą, piwem, resztkami walającego się jedzenia… Zdawałoby się, że jest jak w powiedzeniu: syf, kiła i mogiła. Ale absolutnie nie myśleliśmy, by z tego przybytku gastronomii wyjść. O, nie! Coś nas tu zatrzymało.

Po martwych z natury ścianach wieżowców dzielnicy biznesowej, do których był rzut beretem, tu usłyszeliśmy życie. Gwar, rozmowy, śmiechy, rumor przestawianych naczyń, chlust rozlewanych napojów, brzęk przewracanych szklanek przy robieniu „porządku” na stolikach… I nie była to przysłowiowa mordownia, bo z takiej byśmy od razu uciekli, ale całkiem przyzwoita, na oko, restauracja, z dobrym wystrojem wnętrza…

Było jednak w niej coś, co kazało nam zostać, zastanowić się nad tym, co tutaj zobaczyliśmy… Jeszcze nie zajarzyliśmy co. Natomiast zajarzyliśmy, że jeśli sami sobie nie uprzątniemy stolika, to nikt tego nie zrobi. No to trzas, talerze, kubki, sztućce na „kupę”, ale „kupa” za duża i może to wszystko walnąć na podłogę. No to na drugi stolik. Akurat z jednej strony nie był zajęty… Siedząca przy nim para nawet nie spojrzała. Widocznie już wcześniej zauważyli, że nie zmieścimy się na jednym stoliku razem z tą górą brudnych naczyń być może po dziesięciu poprzednich biesiadnikach. Tak, to jest Azja i tu trudno czymkolwiek azjatyckiego człowieka zdziwić.

A moja niezawodna żona, moja podpora wypraw wszelakich, warowała przy oczyszczonym skrawku stołu ( który dodatkowo wytarliśmy do dziś nie wiem czym : albo jakąś zasłonką, która leżała na innym stoliku, albo szmatą położoną w tym celu), bo po sali krążyło wielu pragnących se siędnąć konsumentów, gdyby tylko na sekundę coś się zwolniło…

Jedzenie było dobre i za bardzo małe pieniądze. Tak do końca nie trzeba wierzyć w te bajońskie, singapurskie ceny. Tu też ludzie liczą i ciężko na pieniądze pracują. Zapłaciliśmy około 10 dolarów.

Jasne, jeśli będzie się jadło w którymś z tych szklanych wieżowców, to malutkie ciastko kosztuje tam około 10 dolarów. I na pewno będzie to rewelacja smakowa, bo nadzienie ciastka jest z kremu zrobionego na Jowiszu z gazową nutą sprowadzoną z Saturna…

Tuż po naszym wyjeździe, pod koniec marca 2015 roku, zmarł twórca tego państwa. Despota, który kierował polityką przez niemal 50 lat. To on stworzył system wszechwładnej kontroli policyjnego państwa nad wszystkim wsadzając ludzi do złotej klatki i każąc im „ćwierkać” z radości.

A że nic na tym świecie nie jest wieczne, no może z wyjątkiem ludzkiej głupoty (ale to nie moje, to stwierdził pewien klasyk), to i nie wiadomo, co się z tym , a teraz to moje określenie, sztucznym państwem stanie. Przed II wojną światową zarozumiali Anglicy twierdzili, że Singapur jest nie do zdobycia. Japończycy potrzebowali niespełna dwóch tygodni, by pogonić kota „niezwyciężonym”.

Dziś rządzący Singapurem mówią o nim „raj”. Tak również mówią europejscy turyści wpadający na chwilę, by z rozdziawionymi „gębami” podziwiać wieżowce, napić się slingsingapur drink i pospacerować krokiem „niedbałem a dumnem i zarozumiałem” po ogrodzie botanicznym kompletnie nie znając i ani nawet na jotę nie interesując się uwarunkowaniami życia w tym państwie.

Ale jak długo będzie trwał ów „raj”?... Jak długo miejscowi będą podnóżkiem dla rezydentów? Jak długo można wytrzymać w „złotej klatce”…? Jak długo można „ćwierkać”? Jak długo to, jak długo tamto?...

No tak! Teraz zajarzyłem! Być może obraz tej na pozór „zasyfionej” restauracji daje odpowiedź. Ci ludzie tam, przy tych brudnych stolikach, w tym gwarze, czuli się wreszcie wolni… I kiedyś z tej restauracji wyjdą ze świadomością, że wolni mogą być nie tylko w jej wnętrzu.

Chiny zaczynają budowę linii kolei wielkich prędkości m. in. z Pekinu do chińskiego narodowościowo Singapuru. Hm, gdy taki pociąg wjedzie do „złotej klatki”, to jej pręty od tej szybkości mogą wypaść. I być może ludzie będą wtedy mogli żuć gumę i na pewno nie będą zaklejać sensorów w metrze. A rezydenci? Jacy rezydenci?- spyta niejeden Singapurczyk- Są tu u nas pracownicy obcych firm, ale ich obowiązuje nasze prawo i mają szanować nasze zwyczaje… Oni są gośćmi w naszym domu…

Marek Bucholski

Fragment książki „Podróże ku barwom świata”

X

Napisz do nas!

wpisz kod z obrazka

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x