2016-03-07, Na szlaku
Każda podróż w nieznane niesie ze sobą jakąś zagadkę.
Tym razem, a celem były Peru i Boliwia, zastanawiałem się przede wszystkim jak zniesiemy bardzo duże dla ludzkiego organizmu wysokości. Dla ludzkiego, czyli dla nas.
Nie dość, że ludzi nizin, to jeszcze gringos, a zatem obcych dla tamtego świata, którzy zamierzają zmierzyć się z wysokimi Andami.
Oczywiście, że ekscytująca była myśl o poznaniu na miejscu choćby tylko części zabytków i historii fascynującego Peru. Pod względem bogactwa historycznego bowiem kraj ten zajmuje na świecie trzecie miejsce po Włoszech i Izraelu. Ale na to wszystko kładł się „wysokogórski cień”. Mówiąc krótko i dobitnie mieliśmy pietra.
Wiemy z Ewą doskonale, co to znaczy choroba wysokogórska. Przeżywaliśmy ją na najwyższym czynnym wulkanie świata Cotopaxi w Ekwadorze kilka lat przed tą właśnie podróżą do Peru. Nawet po zejściu wtedy z około 4,5 tys. metrów nad poziomem morza do około 2,8 tys. m jeszcze przez dobę mieliśmy silne ataki bólów głowy, wymioty niosły się dalej niż wzrok sięgał, a biegunka to taka, że gdyby nie sufit, to odrzutowa wizyta w kosmosie zapewniona. No i teraz powtórka z tej znakomitej rozrywki? Na „wysokość” nie ma kozaka. Wszystko zależy od organizmu, od indywidualnych cech człowieka.
Czy tamte przeżycia stanowią jakieś zahartowanie w tym boju? Podobno tak. Pozostaje w organizmie jakaś „pamięć”, co pozwala na większą sprawność adaptacyjną przy ponownym powrocie w góry. Ano zobaczymy. Bo przecież jedziemy! Ciekawość świata jest jednak bardzo silną motywacją.
Oczywiście nie pojechaliśmy w „zdrowotne ciemno”. Kilka miesięcy przed podróżą zaczęliśmy łykać różne takie tam. A to żelazo (oczywista, że nie zardzewiałe śrubki, a tabletki), a to witaminy B-12, a to coś tam jeszcze, na czym się nie znam, ale polegam na zdaniu Ewy, od lat pełniącej funkcję domowego „pigularza” chyba z uwagi na swój bardzo mocno z medycyną związany zawód. A poza tym ma ci ta moja żona szósty zmysł do wielu spraw. Nie raz i nie dwa się o tym przekonałem.
…
Dotarliśmy do Limy. Tu zawiązała się kilkunastoosobowa grupa globtroterów łaknących zakosztować andyjskiego smaku peruwiańskich i boliwijskich szlaków. Że nie wspomnę już o chorobie wysokogórskiej, której nikt nie chciał zakosztować, ale przed którą, jak się okazało, każdy miał obawę, czyli wspomnianego pietra i to takiego wielkiego jak Andy, a jedynie Ewa i ja z tego towarzystwa doznaliśmy na sobie jej dotknięcia przed trzema laty.
Ta nasza znajomość owej skomplikowanej doznaniowo materii wywoływała liczne pytania części uczestników o objawy i skutki, na które ochoczo odpowiadałem cytując słowa naszego ekwadorskiego przewodnika sprzed kilku lat, gdy go pytaliśmy o to samo.
A zatem, nabrawszy powietrza w płuca, bo w Limie jeszcze ono było dobre do swobodnego oddychania, zacząłem recytować:
-mdłości, czyli niższy etap wymiotów
-zawroty głowy, czyli możliwość upadku w przepaść
-duszność, czyli możliwość dość gwałtownego uduszenia się
-zaburzenia równowagi, czyli możliwość turlania się po schodach w hotelu
-utrata ostrości widzenia, czyli możliwość zobaczenia np. ducha przodka
-mroczki w oczach – tu możliwości są dość duże, czyli tzw. czas wolny „na zwiedzanie”
-wymioty, czyli wyższy etap mdłości, który może się przełożyć na „rekord odległości” i jest szansa na trafienie do Księgi Rekordów Guinessa, gdyż „możesz rzygać, o – pardon-sięgać, gdzie wzrok nie sięga…”.
-biegunka, czyli sprint niekoniecznie zakończony osiągnięciem „mety” (rekordziści- sprinterzy zmieniają podobno po pięć par majtek na dzień)
-utrata przytomności – tu objaw pozytywny, bo nie czuje się nic
-obrzęk płuc, czyli możliwość odpoczynku od swobodnego oddychania
-obrzęk mózgu, czyli możliwość odpoczynku od myślenia o durnotach (też pozytywny skutek)
-śmierć, jako faza ostatnia i raczej nieodwracalna, ale nad wyraz spektakularny skutek owej choroby zwanej soroche (czyt. sorocze), a po tym ostatnim skutku o tyle jest dobrze, że ponoć już się nie trzeba zamartwiać żadnymi zmartwieniami, bo one zostają, a delikwent ulatuje słuchać chórów anielskich.
Tak wyczerpująca wyliczanka o „walorach” soroche powodowała zabójczo śmiertelne spojrzenia Ewy w moją stronę, abym przestał gadać, bo wyjdę na sadystę.
...
Z drugiej strony na soroche nie ma reguły, nie ma mocnych, nie ma wieku. To nie jest jedna choroba.
Jest to raczej zespół objawów. Padają ludzie zdawałoby się jak tury, młodzi, a wytrzymują tacy , jak „pięć groszy”, czy w wieku zaawansowanym. Jedni padają przy 2400 m npm, a inni muszą mieć co najmniej te 3600 m npm, a jeszcze inni jedynie omskną się o objawy pod warunkiem, że nie przekroczą 6000 m npm. Na wysokości ponad 6000 m omskną się sami i to bez niczyjej pomocy i to prosto na ziemię, nawet nie zauważając objawów pośrednich.
W samolotach z reguły ciśnienie jest takie, jakie występuje na wysokości około 2100 do 2400 m npm. Sam więc lot samolotem, ale długodystansowy, powiedzmy ponad 8 – 9 godzin, jest pewnym testem dla organizmu.
Nasze, czyli Ewy i moje, takie długie loty, nieprzerywane żadnym międzylądowaniem, były np. do Buenos Aires i Santiago de Chile i każdy trwał ponad 14 godzin, z Szanghaju (12 godzin), do Kuala Lumpur (13 godzin), ale nie odczuwaliśmy żadnych sensacji. Nawet, gdy podczas jednego z nich, mieliśmy 6 godzin nieustannych turbulencji. Zaręczam, że już po godzinie „trzęsawki”, można się do niej przyzwyczaić.
No, ale test testem, a nie ma to jak oryginał, czyli soroche w naturze, co było nieuchronne.
…
Jesteśmy już bardzo wysoko. Jakieś 3500 m npm. A że każde tysiąc metrów nad powierzchnię morza daje spadek ciśnienia atmosferycznego o (dla równego rachunku) 100 hPa, no to mamy już ich niecałe 700. A będzie jeszcze mniej, bo będziemy wyżej.
…
…Zatrzymaliśmy się na rozstajnych drogach „u Chińczyka”. To taka oberża, gdzie można wypić coś, zjeść coś, kupić coś, a nawet przespać się.
Niekoniecznie w łóżku, raczej z głową na stole, ale w tych warunkach dla wielu to i tak luksus. Tu skręcimy w stronę Doliny Colca, jednak tacy gringos jak my, muszą się do tego przygotować. Przed nami pokonanie wysokości prawie 5000 m npm. Tam ciśnienie spadnie do około 500 hPa.
Potocznie mówi się, że im wyżej, tym tlenu jest mniej. To uproszczenie. Do wysokości około 18 km do 20 km tlenu jest tak samo dużo, czyli 21 procent objętości powietrza. Spada jednak jego ciśnienie wraz z wysokością, czyli jest mniejsze zagęszczenie. Stąd trudności z oddychaniem.
„U Chińczyka” już nami trochę zakolebało, chociaż mieliśmy kilkudniową aklimatyzację na coraz większych wysokościach. Weszliśmy do środka i chociaż wzrok jeszcze nie przyzwyczaił się do panującego wewnątrz półmroku, to ladę z napitkami zoczyliśmy od razu. O tych napitkach już była mowa w drodze. Każdy czekał na nie, jak na cudowne panaceum.
Zaserwowaliśmy sobie po kubasie czegoś takiego o nazwie tripla. Podobno jest to napitek tripla mate (u południowych Latynosów niemal wszystko jest mate jeśli rwane z krzaka), czyli mieszanka ziołowa koki, rumianku i anyżu.
Ktoś z miejscowych z kolei informował, że to liście z jakiegoś wielkiego kaktusa. Ale kto to „rozbierze” o co tu chodzi? W każdym razie pani Indiance stojącej za bufetem wystarczyło powiedzieć „tripla”, a już ładowała do kubasa garść liści i zalewała to wrzątkiem.
Łyżeczka w tym stała, bo upaść nie mogła, bo tyle owych liści było. Ten napar miał nas uodpornić na małe stężenie tlenu. Usiedliśmy więc spokojnie za masywnymi stołami. Siorb, mlask, mlask… Siorb, mlask, mlask… Smak żaden, a może już zatraciliśmy smak? To byłby jeden z objawów choroby wysokogórskiej, czyli soroche.
Nie czułem rumianku, ani anyżu, tym bardziej koki, bo jest bez smaku, a już nie wspomnę o kaktusie, bo nawet nie wiem jak to to miałoby smakować. Co by nie powiedzieć, tego nie dało się pić, ale piłem. Brrr…
...
Aż ktoś zobaczył ciasteczka z koką. No to my po te ciasteczka, ale bez pośpiechu, bo już się poruszaliśmy jak na zwolnionym filmie. Tripla i te ciasteczka, to dopiero oręż w naszej „walce”.
Patrzymy, patrzymy (po tej tripli chyba widzenie nam się polepszyło)- są liście koki. O, to jest już coś naprawdę poważnego. Znacznych rozmiarów woreczek z liśćmi kosztował zaledwie 3 sole.
No to my po woreczku „na łeb”. Tripla, ciasteczka, koka - drżyjcie Andy! My już „drżymy” od pewnego czasu, bo cosik nami telepie.
Do sporego woreczka liści pani Indianka dodawała „katalizator”, czyli wapienny kamyczek. Umożliwiał, przyśpieszał, stymulował… No, cudo. Zmarszczki znikają po tygodniu, wymioty ustają po siedmiu dniach. Numer jeden w Andach! Przed użyciem przeczytaj ulotkę lub skonsultuj się ze znachorem lub znachorką, gdyż niewłaściwe użycie może zagrażać twojemu życiu lub zdrowiu (głównie umysłowemu).
A my siorb i mlask, mlask… Siorb i mlask, mlask… Nijak ta tripla nie wchodzi. Z każdym łykiem coraz gorsza. Ani chybi – mamy już soroche w stadium zaawansowanym. Straciliśmy smak, za chwilę we łbie zacznie nam kołowacieć ten, no ten, no jak mu tam … rozum.
A mam? Gdybym miał, to bym tu nie przyjeżdżał. Chyba. Ech, tam…
…
Wjechaliśmy na 5000 m. Akurat nadeszła burza z piorunami, które rozcinały niebo w te i we te. Do tego deszcz zamienił się w grad. Przebywanie na takiej wysokości mogło być mało przyjemne. Przestrzeń otwarta, wiatr zaczął rzucać naszym pojazdem, więc trzeba nam szybko wiać niżej.
Droga nie zachwycała. Wybite w jezdni dziury, leżące kamienie, które spadły ze zboczy gór. Na szczęście te większe były usunięte albo zwalone w przepaść. A może same się poturlały?
…
Na wysokości około 4200 m zaczęło być niespokojnie. Pojawiły się pierwsze ostrzejsze, niż tylko ociężałość, objawy niedoboru tlenu. Bóle głowy, wymioty, złe samopoczucie. Droga zaczęła się dłużyć. Tym bardziej, że zrobiło się ciemno i w świetle reflektorów autobusowych nic nie było widać poza zakrętami drogi i leżącymi na drodze kamieniami.
Znowu pada. Tym razem deszcz. Pijemy wodę. Zawinąłem w liście koki ów „katalizator” i podałem Ewie. Sam też wziąłem sporą dawkę, chociaż dziwnie nie czułem się źle. Pod wszakże jednym warunkiem: gdy się nie ruszałem. Już sięgnięcie plecaka ze schowka nad siedzeniem było wyczynem powodującym wzmożony oddech.
Ewa żuła i się nie odzywała. Ja też. Bo o czym tu gadać, gdy w gębie pełno liści, a do tego nawet nie ma się siły, by je „przemielić” i jeszcze jęzorem obracać?
Żute liście są w zasadzie bez smaku. Po jakimś czasie zrobiła się z nich maź. Wypluliśmy ją do woreczka. Inni też żuli, ale poprawy samopoczucia nie odczuwali. Może cukierki z koką? Mimo, że zjeżdżaliśmy coraz niżej, oddychać było coraz ciężej. Mieliśmy też ciasteczka z koką, ale straciliśmy kompletnie apetyt. Ewa naprawdę, a ja dlatego, że musiałbym znów sięgać plecak. Za wysoko.
Z drugiej strony może te liście nie pomagały za bardzo, bo nie odmówiliśmy rytualnych modłów? Indianie, zanim liście koki włożą do ust, bo to dla nich święta roślina, odmawiają modlitwy. Dzięki temu (modlitwom?, liściom?) nie mają astmy, bólów brzucha, obrzęków płuc, ciśnienie u nich w normie, no cuda, panie, cuda… I gadać mogą…
Wreszcie hotel, czy też raczej coś w rodzaju lodge’y, ale w wydaniu wysokogórskim. Dwuosobowe domki połączone szeregowo w kilka sztuk rozrzucone po zboczu górskim.
Było już dosyć późno, ale powitała nas kolacja. Przytępiły się jednak apetyty mimo, że jedzenie wyglądało apetycznie. Napiliśmy się naparu z mate coca. Ten napitek od tej pory będzie nam towarzyszył przez kilkanaście dni we wszystkich miejscach i hotelach, gdzie będziemy nocować.
Rano i wieczorem, za dnia i w nocy. Bez smaku, ale ponoć pomaga przetrwać. Termosy stały zawsze w gotowości. Nic, tylko pić i… wierzyć. Wiara czyni cuda, ale nie zapełnia brzucha.
Na szczęście były smakowite peruwiańskie niby – bułki. Coś w rodzaju podpłomyka. W środku nic nie ma. Jest tylko ta przypieczona skórka. Do tego znakomita peruwiańska marmolada z fig. Pychota! Och, ta marmolada i kisiel z czarnej kukurydzy. Poza przepięknymi Andami, to jedne z najmilszych wspomnień z tej podróży.
Pierwsze osoby poprosiły o tlen. W każdym hotelu, w ramach usług na życzenie, podaje się za darmo tlen rano i wieczorem przez 5 minut. Ponad ten czas tlen jest płatny. Ewa nie chciała. Stwierdziła, że da radę, chociaż patrząc na nią miałem wątpliwości. Ja zdecydowanie nie potrzebowałem. Na razie.
…
Byliśmy na 3700 m npm. Każde sięgnięcie po coś do walizki sprawiało trudność. Pobudka o godz. 4, a już mamy prawie 23. Niewiele tego spania, a poza tym jakie ono będzie? Czy w ogóle będzie?
Mycie się w tych okolicznościach, to ciężka praca. Ewa, zmordowana przeżyciami w drodze, zasnęła dość szybko. To dobrze. Z pewnością organizm się uspokoi. Każdy bowiem wysiłek sprawia, że objawy soroche się powiększają, bo do każdego ruchu trzeba tlenu. Z kolei u mnie reakcja była inna. Leżąc, nagle czułem, że brak mi powietrza, że się po prostu duszę.
Uświadomiony jednak doświadczeniem, liczną lekturą oraz wskazówkami naszego niezawodnego przewodnika peruwiańskiego, zacząłem na sobie wymuszać, by spokojnie leżeć, by nie zrywać się, nie otwierać okna, bo to i tak niczego nie zmieni.
...
O godz. 4. wstaliśmy. Mnie nagle wszystko przeszło. Oczywiście o nagłych czy szybkich ruchach nie było mowy, ale żadnego bólu głowy, latania do toalety, czy innych objawów. Z Ewą też było w miarę dobrze. Ciągle nie potrzebowała tlenu.
W recepcji już była kolejka do butli tlenowej. Spokojnie, bez jakichkolwiek objawów zdenerwowania nasza grupa globtroterów przyjmowała „na klatę” skutki wysokogórskiej wędrówki. Ale twarze były zmęczone, oczy niewyspane, a w wielu głowach „huczało”.
Każdy liczył, i słusznie, że to powinno przejść już w tym dniu. I tak by było, gdybyśmy zostali na tej wysokości lub niewiele wyższej jeszcze przez jakiś czas. Ale przed nami było znowu „zdobywanie” wysokości około 5000 m npm.
Wiedzieliśmy o tym doskonale i… czekaliśmy, co będzie się działo. Z reakcjami organizmu zaczęliśmy się oswajać. Trzy osoby, w tym ja, już wiedzieliśmy, że wyjdziemy z tego obronną ręką.
Inni będą musieli jeszcze przemęczyć się dzień, może półtora. Ale już też wiedzieliśmy, że żadnemu uczestnikowi naszej grupy nie grozi szpital. I to było optymistyczne.
…
Gdy zdawało się, że zagrożenie soroche mamy już za sobą, kolejny pobyt na wysokości 5000 m npm zrobił swoje. Zatrzymaliśmy się tam, by uwiecznić nasz życiowy rekord wysokości. Nie muszę dodawać, iż każdy ruch był tak wolny, że nawet wola jego przyspieszenia nie starczała, by to urzeczywistnić. Krok i zadyszka, dwa kroki i dwie zadyszki...
A tu wicher i przelotny, ale nader częsty deszcz. Nad nami czarne chmury. Może zaraz spadnie śnieg… I to zimno dokumentnie nas dobiło. Dookoła pustka, jakieś szczyty majaczyły w oddali i tylko wicher dął jak szalony.
Ponowne uderzenie soroche na część uczestników wyprawy było gwałtowne. Do hotelu dojechaliśmy niemal w takim stanie, jakbyśmy tę trasę pokonywali pieszo, a nie pojazdem. A było, jak na nasze dotychczasowe doświadczenia, bardzo wcześnie, bo dochodziła ósma wieczorem.
W holu, zamiast na powitalne pisco, zdecydowaliśmy się na mate coca. Globtroterzy zalegli w głębokich kanapach i siorbali ten „eliksir życia”. Część poprosiła o tlen. Nawet Ewa. Sam hotel był na 3900 m npm, a więc wysoko.
Poszedłem do pokoju ustawić walizki, trochę wypakować, bo wiedziałem, że Ewa nie kiwnie palcem. Nie miała siły. Nie była w stanie. A „nadzór” nad bagażami miała zwykle ona, bo po moim „nadzorze”, podobno nic nie można znaleźć. Ale teraz nastał stan wyższej konieczności… Za chwilę przyszła Ewa z tak umęczoną twarzą, że lody w zamrażarce by się rozpuściły na taki widok.
-Ile czasu brałaś tlen?
-Pięć minut…
-Dlaczego nie więcej? Przecież potrzebujesz…
-Kolejka… Nie mam siły…
…
Na szczęście nie miała wymiotów, tylko ogólne „rozbicie” i ból głowy. To znak, że nie będzie źle. Tylko trochę tlenu i rano powinno być dobrze. Tlen i spanie, to najlepsze leki. Daliśmy spokój z wszelkimi kokami. Za krótki czas, by te „leki” zaczęły działać.
...
Zeszliśmy do recepcji. Mogliśmy oczywiście wykupić dodatkowy tlen, ale po co, skoro mi też przysługiwała porcja pięciu minut, a ja nie potrzebowałem.
-Mio muher – mówię do ładnej pani z recepcji pokazując na Ewę – No płedo respirar …
A pani coś, że Ewa już brała tlen…
-Si, si. – odpowiadam –Bat aj dont łont oxigenium. Es mi muher. Mio oxigen for mio muher…
No, dogadaliśmy się wreszcie. Pani poprosiła pana i pan podłączył Ewę do butli. A potem spała do rana. Oczywiście nie butla. Aż do piątej, bo z uwagi na kondycję większości uczestników, sen przedłużono nam o godzinę.
Rano Ewa dostała łącznie od razu swoją i moją porcję 10 minut tlenu, a potem powiedziała, że wieczorem zrobiłem w rzeczach bałagan. Ucieszyłem się, bo to oznaczało, że wróciła do formy. Nigdy zarzut, że byłem sprawcą bałaganu nie sprawił mi takiej radości jak owego ranka na andyjskich wysokościach.
Marek Bucholski
Po raz pierwszy od lat województwo lubuskie pokazało się w ITB, największych targach turystycznych w Europie. Na ten czas do Berlina zjechał się cały świat.